schwob_logo

schwob

 
Wróć do książki

Fragment

Karakter

Ferdinand Bordewijk

Przełożył: Piotr Oczko

A sadder and a wiser man

He rose the morrow morn. *

S.T. Coleridge

Nie

W najczarniejszej z pór, w okolicach świąt Bożego Narodzenia, w rotterdamskiej izbie porodowej za pomocą cesarskiego cięcia przyszło na świat dziecko, Jacob Willem Katadreuffe. Matką była osiemnastoletnia służąca, Jacoba Katadreuffe, którą zwano krótko Jobą. Ojcem zaś komornik, A. B. Dreverhaven, mężczyzna dobrze po trzydziestce, który każdemu dłużnikowi wpadającemu w jego ręce dawał się poznać jako bezlitosny miecz.

Owa dziewczyna, Jacoba Katadreuffe, niedługo służyła u nieżonatego Dreverhavena, gdy ten uległ jej niewinnej urodzie, a ona jego sile. Nie był mężczyzną, który ulegał, był człowiekiem z granitu i z takim też sercem, w dosłownym znaczeniu. Uległ ten tylko jeden raz i skapitulował, bardziej ze względu na siebie niż na nią. Może gdyby nie miała takich niezwykłych oczu, nigdy by się to nie zdarzyło. Ale stało się to po dniach tłumienia gniewu z powodu wielkiego planu, który zamyślił, rozpoczął, a który zawalił się na jego oczach, bo lichwiarz wycofał się w ostatniej chwili. Nawet w więcej niż ostatniej, wtedy gdy nie można już było zrezygnować, bo lichwiarz dał przecież słowo. Nie było cienia dowodu, żadnego świadka, a Dreverhaven jako człowiek prawa wiedział, że ze złamaną obietnicą nie może zrobić nic. Z jego listem w kieszeni – listem bardzo ostrożnym w słowach – a jednocześnie zdecydowanie odmownym – Dreverhaven wrócił do domu późno. Przeczuwał to ostatnimi dniami, gdy dzwonił, świni nigdy nie było w domu. Wiedział, że to kłamstwo, czuł to. A później, tego wieczora, dostarczono list, pierwszą i jedyną rzecz na piśmie, a on nie miał się czego uchwycić. Sprytnie zaaranżowane, musiał stać za tym jakiś prawnik.

Dreverhaven przyszedł do domu gotując się w środku i tłumiąc w sobie gniew uczynił się panem Joby Katadreuffe. Dziewczyna ze swej natury nie była skora, aby ulec, miała silną wolę, ale była dziewczyną. To, co się jej przydarzyło, graniczyło z gwałtem, choć niezupełnie tak było, a i ona również tego tak nie traktowała.

Pozostała ze swym pracodawcą, ale nie odezwała się do niego więcej ani słowem. Była z natury milcząca, zupełnie mu to nie przeszkadzało. Wszystko będzie dobrze, myślał, jeśli coś się zdarzy, ożenię się z nią. I on też milczał.

Po kilku tygodniach przerwała ciszę.

– Jestem w odmiennym stanie.

– Acha – powiedział.

– Zaraz odchodzę.

– Acha.

Myślał: wszystko będzie dobrze. Nie minęła godzina, gdy usłyszał zamykające się drzwi, bez impetu, zupełnie normalnie. Podszedł do okna. Młoda istota szła z wypchanym wiklinowym koszem. Była silną dziewczyną, nie uginała się pod ciężarem kosza. Widział jak odchodzi w zaczynającej się właśnie szarości wieczoru, było to pod koniec kwietnia. Wrócił do stołu zastawionego resztkami kolacji. Stał nieruchomo i myślał, barczysty mężczyzna, ciężki, choć bez brzucha, z twardą jak kamień głową na krótkiej, szerokiej szyi, w filcowym kapeluszu na głowie. Wszystko będzie dobrze, myślał, mimo to wątpiąc. Potem, nie mówiąc ani słowa, poszedł pozmywać naczynia w kuchni.

Ta dziewczyna, Jacoba Katadreuffe, nie dała o sobie więcej znać. Pracowała dalej, do czasu, gdy jej stan nie stał się przeszkodą. Wynajmowała się jako dochodząca, a kiedy ciąży nie dawało się już ukryć, mówiła po prostu, że mąż ją zostawił. Nie było jej wtedy źle, zawsze miała dość jedzenia i godziwe mieszkanie. Aż do ostatniego momentu dobrze zaopatrywano ją w domach, w których służyła. Nie musiała iść do pośrednictwa pracy, gdzie zadawano by pytania i odkryto, że nie jest zamężna. Pracowała solidnie, miała organizm z żelaza i jedni drugim ją polecali. Przez ostatnie miesiące pracowała tylko u ludzi, u których w domach nie było dzieci, sama przewidziała ból bycia przy rodzinach z dziećmi, mogła służyć tylko w bezdzietnych domach.

Odpowiednio wcześnie zamówiła miejsce w izbie porodowej, była młoda, ale w żadnym razie nie naiwna, a z natury zapobiegliwa. Wybrała też dobry moment, żeby położyć się do łóżka, mogła jeszcze chwilę odpocząć. Rozsądna dziewczyna, niemająca żadnych krewnych i przyjaciół, dziewczyna, której nie trzeba było niczego uczyć, która wiedziała wszystko. Ta Joba.

Aż do samego końca czuła się wyjątkowo dobrze. Świeża twarz z mocnymi zębami i wyrazistymi oczami ujęła siostry, które nawykły do wielu rzeczy. Mimo jej powagi, milczenia, szorstkiego języka. Pytano, jak ma się nazywać dziecko. Jacob Willem. A gdyby to była dziewczynka, po prostu Jacoba.

Zwrócono uwagę, że ojciec jest przecież zobowiązany do utrzymywania ich. Odpowiedziała szybko i patetycznie:

– Nigdy nie będzie miało ojca.

– No tak, nie myślimy tu o kwestii ojcostwa, ale ojciec musi jednak łożyć na dziecko.

– Nie.

– Dlaczego nie?

– Nie chcę.

Powiedziano jej, że po wyjściu może się udać do domu matek lub do domu dziecka.

Małe, spracowane, zaczerwienione dłonie, dziecięce, silne, spoczywały bez ruchu na kołdrze. Oczy patrzyły surowo, zdecydowanie odmawiała. Niezadowolenie siostry szybko minęło, dziewczyna była zbyt miła, w jej uporze odgadła coś właściwego jej pochodzeniu.

Nie ufała nikomu. Jej jedyna współtowarzyszka, zaciekawiona drążyła zawzięcie kwestię ojca. Miała przeczucie, choć nie wiedziała czemu, że w tym akurat przypadku był to bogaty mężczyzna. Jacoba odparła:

– To na nic, dziecko nigdy nie będzie miało ojca.

– Dlaczego?

– Bo nie.

Poród nie przebiegł lekko. Lekarz był zdziwiony. Taka dziewczyna, zdrowa jak koń. Stał jednak przed faktem. W końcu zdecydował się na operację, zabrano Jobę.

Lekarz miał w tej dziedzinie sporo doświadczenia. Był to jednak przypadek, którego miał już nigdy nie zapomnieć, w kręgach kolegów po fachu opowiadał o nim potem wiele razy, nawet po latach. Widział jak pod jego narzędziami zamroczona dziewczyna więdła. W ciągu godziny opuściła ją młodzieńczość, bał się o jej serce, ale ono było zdrowe. Pacjentka po prostu powoli więdła, jak umieszczony w trującym gazie kwiat. Miał jednak niepopartą niczym nadzieję, że jeszcze się podniesie. Jednak nie. Ze swej zrujnowanej młodości zachowała jedynie zacięte, poważne spojrzenie swej klasy.

Przychodził i siadał obok niej każdego dnia.

– Nie możesz teraz pracować, musisz porozmawiać z ojcem.

– Nie.

– Musisz, dla dobra dziecka.

– Nie, nie, i jeszcze raz nie.

– Dobrze – uspokajał ją. – W każdym razie musisz zarejestrować dziecko.

Pozwoliła mu wyjaśnić procedurę i zgodziła się. To było jej pierwsze „tak”.

Wiedziała, że to chłopiec, nie pytała jednak o dziecko. W taki sposób skrywała swe uczucia. Nie wiedzieli, że w jej charakterze nie leżało proszenie o najdrobniejszą przysługę, nawet o pokazanie własnego szczenięcia.

W takich przypadkach dziecko rzadko ucierpi przy porodzie. Siostra przyniosła je na trzeci dzień.

– Popatrz Joba, jakie ten chłopak ma oczy.

To były jej oczy, brązowe, prawie czarne. Dziecko miało czarną kępkę niemowlęcych włosów.

– Możesz mu nawet zrobić przedziałek – zażartowała siostra.

Dziecko leżało przy matce, niespokojne i marudne. Na łóżkach z prawej i lewej przychodziły się kłaść coraz to inne kobiety.

– Chciałabym wyjść – powiedziała Joba.

Wypuścili ją po trzech dniach. Podawała po kolei ręką siostrom, małą, bladą, wychudzoną rękę, która stała się koścista.

– Dziękuję pani – mówiła do każdej. – Dziękuję pani.

– Dziękuję panu – powiedziała położnikowi.

– Przemyśl to, co ci powiedziałem – przykazał doktor De Merree. – Adresy domu dziecka i domu matki wisiały nad tobą przez tyle dni, że powinnaś je już dobrze pamietać.

– Nie – powiedziała Joba. – Ale dziękuję panu.

Młodość

Komornikowi A.B. Dreverhavenowi nietrudno było wyśledzić kroki matki. Tropienie ludzi należało do jego zawodu, a ten znał dobrze. Po kilku dniach wiedział, że matka zamieszkała na jednej z najbiedniejszych ulic nieopodal rzeźni. Nie była teraz Jobą, ale juffrouw ** Katadreuffe, także dla siebie.

Przyszedł do niej list. Koperta miała wydrukowany adres biura Dreverhavena. W kopercie tkwiło pół kartki papieru. Notka napisana drukowanymi literami widniała na górze, przy niej adres. List zawierał datę i trzy słowa:

„Kiedy się pobieramy?”

Nie był podpisany. Pismo było czarne, kanciaste, gigantyczne. Podarła list na kawałki. Tego samego dnia listonosz przyniósł jej przekaz na sto guldenów. Na pasku papieru widniał ten sam adres, to samo pismo. Przez chwilę stała niezdecydowana, nie należała jednak do wahających się długo. Rozważała podarcie również i przekazu, ale tylko przekreśliła adres. Napisała „Zwrot do nadawcy” i wrzuciła go do skrzynki na listy.

Dreverhaven był człowiekiem bez serca, w znaczeniu człowieka bez uczuć. Fakt, że nie otrzymał odpowiedzi, a jego pieniądze wróciły, nie dotknął go w najmniejszym stopniu. Spokojnie zrealizował przekaz. Nie był jednak człowiekiem pozbawionym poczucia odpowiedzialności, miał chęć i, w ograniczonej mierze, poczucie obowiązku. Po miesiącu pani Katadreuffe ponownie dostała list: „Kiedy się pobieramy?”. A także przekaz, tym razem na pięćdziesiąt guldenów. Zrobiła tak samo, jak poprzednio.

Dreverhaven wysłał w sumie sześć takich memorandów, miesiąc w miesiąc. Nigdy nie otrzymał odpowiedzi. Przez cały rok toczył się pojedynek na wymieniane pocztą piećdziesięcioguldenowe przekazy. Za dwunastym razem napisała: „Zawsze będzie odmowa”. Z tej więc, a może innej przyczyny pojedynek zakończył się. Teraz to ona wygrała, niewielką miała jednak satysfakcję. Przez całe życie odczuwała do siebie samej pewną pogardę, nie tyle poczucie niższości, co wyniosłą nienawiść do całej swej płci. W gruncie rzeczy bardziej była zła na siebie niż na niego, ponieważ to ona uległa, była zła na siebie, gdyż była kobietą. Choć dobrze żyła z sąsiadami – w ten powściągliwy sposób typowy dla przyzwoitych biedaków – nie lubiły jej zbytnio kobiety z sąsiedztwa, właśnie dlatego, że często krytykowała swą płeć. Jej bezlitosny sąd na temat kobiecych słabości był znany i budził zdumienie. Prowadziła obyczajne życie, ale czasami grubiańsko dawała wyraz swojej pogardzie.

– My, baby, jesteśmy tylko dobre do rodzenia dzieci, niczego więcej.

Podobało się to mężczyznom. Była stara i poorana zmarszczkami, z dwoma fałdami ponurego zgorzknienia wokół ust. Zęby, niegdyś mocne i ładne, posypały się po porodzie, mała i wyprostowana sprawiała wrażenie kruchej. Ale jej oczy, jak węgle, zdawały się przyciągać mężczyzn. Nie widzieli oni zmarszczek, postarzałej skóry, porządnie uczesanych, choć nieporządnie posiwiałych włosów.

Kiedyś u znajomych poznała szypra obsługującego wielki, pływający żuraw portowy, holowany na stalowej linie z jednego doku do drugiego, mieszkał w maszynowni. Był jednym z owych pomników ludzkich typowych dla robotniczego Rotterdamu w jego najlepszym wydaniu, chłop z ciałem jak z kamienia, barczysty, rosły, o głębokim, grzmiącym głosie i ruchach, jakie może mieć tylko chłop stworzony z Holandii i z wody. Był od niej trochę starszy, musiał być, jak sądziła, w wieku Dreverhavena. Nazywał się Harm Knol Hein.

Chciał ją wziąć do domu i już za drzwiami pytał, czy nie chciałaby wyjść za niego za mąż. W towarzystwie opowiadał o swoim życiu na pokładzie żurawia. Kochał wodę. Tu, w wielkim mieście, zbyt daleko miała do ogromnego portu; tam, gdzie mieszkała unosił się często z rzeźni smród kości i jelit, a zwłaszcza gotującej się krwi. Tak, brakowało jej wody i idącego od niej świeżego powiewu.

Mówił dalej. Mogła zamieszkać na żurawiu, a gdyby szef się sprzeciwiał, wynająłby jej pokój na nabrzeżu, ale zawsze przecież nieopodal portu, to jasne. Nie, to nie byłby problem, załatwiłby wszystko jak najlepiej.

– Przemyślę to, powiedziała na pożegnanie.

Powiedziała tak tylko z uprzejmości dla maszynisty dźwigu. Polubiła go i nie chciała go z miejsca odtrącić. Ale była zupełnie przekonana: to by nie wyszło. Ona, taki stary trup i zdrowy chłop, co on w niej widział? Nie, to by nie wyszło. Spytała znajomych o jego adres i odmówiła mu w kilku słowach. W odmowie tej kryła się jej pogarda dla siebie samej, dla całego żeńskiego rodzaju na świecie.

Dobrze troszczyła się o syna, była małomówną, surową, nieustępliwą, twardą matką, ale była dobra. Nie mogła już, tak jak wcześniej, pracować gdziekolwiek. Również dziecko wymagało jej czasu, a chłopiec nie był silny, przeszedł ospę i świnkę, miał wszystkie choroby dziecięce, bywał wtedy kapryśny i niecierpliwy. Musiała go na pół dnia zostawiać pod opieką sąsiadek, gdzie chował się z całą masą innych dzieci, nie otrzymując wychowania, które ona uważała za słuszne, więc gdy wracała do domu była jeszcze surowsza, niż by to leżało w jej naturze.

Te pierwsze lata były coraz cięższe, musiała się przenieść do hofje ***, gdzie znalazła się wśród najbiedniejszych. W norach tych, ku jej największemu strapieniu, panował latem brud. Potem wybuchła wojna światowa, przyszedł wzrost cen i brak jedzenia. Lata 1917 i 1918 były dla niej czarne.

Dziecko nie może przecież przez to cierpieć, mówiła do siebie, ma dostać to, co najlepsze. Ale to najlepsze i tak znaczyło wtedy o wiele mniej niż to, co zwykłe w czasach pokoju.

W tych latach wciąż wpadała w długi, nie zawsze miała w poniedziałek na komorne, ale za każdym razem stawała na nogi, bo była niebywale oszczędna. Nie miała wyjściowych ubrań. Cieszyła się mogąc mieć nieskazitelnie czyste fartuchy i robocze suknie.

Również mały Katadreuffe zapamiętał te lata jako czarne niczym smoła. Chodził z małymi łobuzami do najniższej klasy w szkole dla biedoty, w budynku przy ponurej bocznej ulicy, ulicy z tych, co sprawiają wrażenie, że nie może tam być nigdy ciepło. To samo można było powiedzieć o szkole. Budynek był przerażająco wielki, wilgotny, pusty i ciemny, ale ani to, ani nicponie z jego grupy, nic nie było tak straszne jak hołota ze starszych klas. Takie chłopaki, jak te mieszkające w hofje, rozbijający latarnie, klnący jak dorośli pijacy, którzy po wyjściu ze szkoły czekali za rogiem na malców, żeby się nad nimi znęcać.

Pewnego razu mały Katadreuffe wrócił do domu z ustami pełnymi krwi. Wybito mu cały rząd górnych zębów, szczęściem były to tylko zęby mleczne, które i tak już się ruszały.

Wiosną 1918 roku, gdy był w najstarszej klasie, w pewną niedzielę przyszli postraszyć hofje, a więc i jego, dwaj policjanci w hełmach. Ale to nie o niego chodziło. Przeszukiwali wszystkie mieszkania i zaaresztowali czterech wyrośniętych chłopaków, którzy poprzedniego popołudnia w biały dzień obrabowali wóz z chlebem. W jutowym worku znaleziono pięć całych bochenków, jeszcze nie udało im się ich pozbyć.

Matka trzymała go jak tylko mogła najdalej od tej hołoty, przez co oczywiście bito go i znęcano się nad nim, kiedy tylko się dało. Teraz więc cieszył się z cudzego nieszczęścia widząc, jak zabierają cztery sztuki z tego stada bydła. Jego małą, wątłą matkę sąsiedztwo darzyło szacunkiem. Wiedziała, że brał się on z jej oczu, które mogły rzucać gromy, tak że rzadko używała swego ostrego niczym brzytwa języka. Również i mały Katadreuffe z czasem nauczył się panować nad strachem i sam wystawiał pięści. Czuł, że stanowi z matką jedność, oboje stoją na obronnych pozycjach przeciw hołocie. Miał jej oczy, które tak samo mogły miotać błyskawice i był porywczy. Pewnego razu kopnął większego chłopaka. Jak uderzeniem pioruna kopnął większego w najczulszy punkt brzucha. Napastnik padł na ziemię rozpłaszczony, nieprzytomny, pośrodku ścieżki na podwórzu, na oczach wszystkich.

Pani Katadreuffe widziała to. Nie ukarała go, ale zrozumiała, że muszą się wyprowadzić. Poszło dobrze. Opuścili mieszkanie nocą. Na ich nędzny dobytek czekał przed bramą ręczny wózek. Wyprowadzający się sami wynosili swe manatki z domu. Często zdarzało się, że najemcy odchodzili nagle. Tak było, kiedy żona zostawiała męża, a on wracał potem do pustego pokoju, tak było gdy po prostu zalegano z komornym.

Pani Katadreuffe odchodziła bez długu. Starannie zawinęła pieniądze za komorne w kawałek gazety i położyła na parapecie okna pod wiszącą na ścianie kartą najemcy. W jej rubrykach nie brakowało ani jednego podpisu osoby kwitującej odbiór czynszu. Była to prześliczna karta, prawie cała wypełniona, bez żadnych luk. Niewielu mieszkańców tego hofje mogło się podobną pochwalić.

Przypisy:

  • Smutniejszym zbudził się, mądrzejszym / Człekiem nazajutrz rano. Pieśń o starym żeglarzu. Tłum. Z. Kubiak, Twarde dno snu. Tradycja romantyczna w poezji języka angielskiego w wyborze, oprac. i przekładzie Z. Kubiaka, Kraków 1993, s. 262.

** Juffrouw po niderlandzku oznacza pannę, ale dawniej słowo to było też używane podczas zwracania się do zamężnych, nawet wiekowych kobiet, stojących jednak niżej w hierarchii społecznej.

*** Hofje– podwórze otoczone domami zamieszkałymi przez biedotę (najczęściej samotne kobiety), instytucja społeczna istniejąca w Niderlandach już od średniowiecza.