schwob_logo

schwob

 
Wróć do książki

Fragment

Epp

Axel Jensen

Dzisiaj obudził mnie warkot silnika, buczenie za oknem. Ktoś bębnił palcami w szybę. No i musiałem otworzyć, chociaż pogoda była nieciekawa. Na szczęście bez wiatru. Nie znoszę, jak na mnie wieje.

Okazało się, że to Epp, mój siostrzeniec Epp. Bo mój siostrzeniec ma na imię Epp, dokładnie tak samo jak ja. Wybrał się polatać. No i przecież nie może zadzwonić do drzwi jak normalny człowiek. Nie, on będzie sterczał pod moim oknem na czternastym piętrze, bucząc jak wielki trzmiel, z żółto-czerwonym pojemnikiem na plecach i całym mnóstwem guzików na lśniącej tablicy na piersi. Prawdziwa klawiatura, można powiedzieć. To jest klasa. Zobaczyłem swoje odbicie w jego przyciemnianych okularach, po jednym na szkiełko. Miał do tego hełm do nawigacji. Pełne wyposażenie, jak rozumiem.

– Mam pozdrowić od matki, Epp! – zawołał, próbując przekrzyczeć buczenie ustrojstwa.

Taki kurczak! Przylatuje tu i się puszy. Że zwrócił się do mnie per Epp, w ogóle mnie nie obeszło. No bo i czym tu się przejmować? Przecież wiem, kim jestem. I świetnie. A mów sobie „Epp”, pomyślałem. To nie był mój pomysł – żeby nazywać chłopaka Eppem, znaczy się. To wymysł mojej siostry. To ona go tu teraz przysyła. Mieszka w Pølt. Ja też mieszkałem w Pølt. Siostry nie widziałem jednak od ponad trzydziestu lat. Ale pisze do mnie. Korespondujemy. Od czasu do czasu dostaję list i zawsze jest w nim coś o małym Eppie, tym wcieleniu wszelkich cnót z Pølt. Jesienią wróbelek ma przecież startować w Olimpiadzie Matematycznej. No, jeśli wszystko dobrze pójdzie, oczywiście. Naprawdę ma głowę do rachunków, jak to się mówi. Kto wie? Może pewnego dnia zobaczymy go na Ekranie? Teraz cała przyszłość zależy od Eppa, pisze moja siostra. Przechwałkom nie ma końca. Psuje chłopaka. „Nasze światełko” – nazywa go w swoich listach. Wypierdek, mówię ja. Dziób ma cały blady od siedzenia przy maszynach naukowych. Zupełnie jak dziewczyna. I taki ma być kiedyś u władzy! Niech przynajmniej zostanie tam, skąd jest. To samo zawsze powtarzam o socjologach. Niech się trzymają z daleka od blokowiska, razem z tymi swoimi testami i wywiadami. W naszym sektorze węszy ich na pewno dobrych kilka tysięcy. Poddają nas nieudaczników analizie. „Dla naszego dobra”, jak to się oficjalnie nazywa. Bujda na resorach. Nie znoszę, jak mnie ktoś studiuje. I sam najlepiej wiem, co jest dla mnie dobre. Poza tym doskonale rozumiem, że do swoich studiów to oni potrzebują mnie, a nie odwrotnie. Więc mam przewagę. Właśnie. Taki oto z biegiem czasu stał się ze mnie szczwany lis. Niech się trzymają z daleka. Epp tak samo. Nie będzie mi tu się nadymał, jakby od dawna wszyscy mówili na niego „Eppe” albo wręcz „Eppen”, skoro nadal nazywają go zwyczajnie „Epp”. Niech się trzyma Instytutu Maszyn Naukowych. U nas w bloku 982 każdy zadowala się prostym imieniem i ciasną kawalerką. Dajcie nam wszyscy święty spokój.

– Dobrze, dobrze, Epp – zawołałem. – Wobec tego pozdrów też ode mnie matkę. Powiedz, że mam się dobrze.

– Jasne – odkrzyknął, po czym z warkotem odleciał między fasady bloków, ręce przyciskając do spodni, nogi wlokąc za sobą w powietrzu. Ale zamiast polecieć prosto do centrum Oblidor, na wysokości bloku 978 wykonał nagle gwałtowny zwrot i zanurkował w stronę naszego pomnika, nieustannie majstrując przy klawiaturze na piersi. Dwa kolosy ze stali właśnie przestały obejmować się w pasie. Teraz zginały kolana, odchylając się w tył na obrotowej płycie, powoli unosiły nierdzewne dłonie do czół, jakby wpatrując się w przestrzeń kosmiczną. Wyglądało na to, że studiowanie posągów z bliska bawi mojego siostrzeńca. Mają w końcu do złudzenia przypominać Kargona i Jarosiego. Dla nas w Gambolii są to wielcy bohaterowie. Kargon i Jarosi dali się wystrzelić w kosmos. Tyle że nigdy stamtąd nie wrócili. Przepadli na amen, jak to się mówi. Od tamtej pory minęło już wiele lat. Ale są wielkimi bohaterami i Zarząd Blokowiska uczynił nam zaszczyt i okazał wielką troskę, uwieczniając ich na wspólnym placu między blokami. Kolosy mają ruchomy każdziuteńki staw najmniejszego paluszka, wszystko, znaczy się, co tylko można nazywać członkiem i stawem, im się rusza, zupełnie jak w życiu. Potrafią między innymi wskazać palcem na nas, emerytów automatyzacji, kiedy ze swoich pokojów patrzymy, jak z niespiesznym dostojeństwem obracają się tam w dole wokół własnej osi. Nocą, jeśli odsłonię zasłonę i zobaczę, jak te dwa oświetlone reflektorami giganty powoli rotują na trawniku, z zapamiętaniem oddając się swemu allegro bolero, swemu baletowi ze stali, jeśli można tak to ująć, wtedy czuję się zupełnie tak, jakby przeszyła mnie odrobina wieczności.

Wyglądało zresztą na to, że Epp był zadowolony, napatrzył się do syta, prymus, bo oto zaczął do mnie machać i dawać mi znad pomnika przeróżne znaki. Podniosłem rękę, żeby mu odpowiedzieć. Przez chwilę machaliśmy tak do siebie nawzajem, aż w końcu znów przycisnął ręce do spodni i pospiesznie uniósł się nad wspólnym placem, ruszając w kierunku bloku 978, zupełnie jak nurek sportowy z dawnych czasów, który robi nogami nożyce, wypływając ku powierzchni wody. Buczenie jego kombinezonu odbijało się echem od betonowych ścian. Wleciał w cienistą szczelinę, w mrok między blokami 978 i 980. Zniknął w korytarzu blokowiska, można powiedzieć.

W bloku 980 na wysokości mojego okna zobaczyłem twarz: samotny łysy mężczyzna. Widziałem go już wcześniej, ale jest za daleko, żebym mógł rozróżnić rysy jego twarzy. Poza tym z moim wzrokiem jest coś nie tak. Nie jestem chyba ani krótko-, ani dalekowidzem, przypuszczam, że najprędzej stałem się zwyczajnie na pół ślepy. Tak czy siak widziałem, że tamten jest blady i łysy, ot – po prostu starszy pan. Na szyi miał żółty szalik. I tylko stał bez ruchu w oknie. To na pewno były górnik, prawie wszyscy w bloku 980 są z kopalni w Timdk. Dali się tu umieścić na długo przed tym, jak roboty przejęły przemysł tapeciarski i mnie też tu umieścili. Po raz pierwszy zauważyłem go wiele lat temu. Nie wiem, kim jest, ale często nad ranem stoimy tak i gapimy się na siebie, dopóty dopóki jeden z nas musi się poddać. Prawie zawsze on poddaje się pierwszy. Dzisiaj też. Aha, pomyślałem. Potem zasłoniłem zasłonę i omiotłem wzrokiem swój ciemnawy pokój. Ruszyłem prosto do jajka. Czekało na gotowanie. Nie mówię, że jedno z jajek czekało na gotowanie, mówię *jajko *czekało na gotowanie, bo nigdy nie gotuję więcej niż jedno jajko na śniadanie, więc to jedyne jajko jest dla mnie po prostu jajkiem i tylko jajkiem. Zazwyczaj trzeba cztery i pół minuty, żeby ugotować jajko na śniadanie, więc jeśli naprawdę się przyłożę i skupię całą swoją uwagę na gotowaniu jajka, wiem, co przyniosą mi najbliższe cztery minuty i trzydzieści sekund. Chcę sam o sobie decydować i myśleć o tym, o czym mi akurat odpowiada. Tak więc poszedłem do jajka. Dałem Eppowi być Eppem, zapomniałem o wszystkim, dokładnie zmierzyłem jajko wzrokiem, obmacałem je opuszkami palców, zważyłem w dłoni, zamknąłem oczy, żeby nawiązać z jajkiem kontakt, po czym włożyłem je do metalowej siatki i ostrożnie opuściłem do garnka. Najpierw jednak upewniłem się, że woda jest w sam raz, to znaczy, że wrze, ale nie bulgocze, bo jeśli włożę jajko do garnka z bulgoczącą wodą, narażam je na popękanie skorupki oraz wygotowanie białka. Skorupka może popękać nie tylko ze względu na różnicę temperatur między jajkiem a gotującą wodą, ale także dlatego, że bulgocząca woda ciska jajkiem w tę i we w tę. Dobrze wiem, że w naszej części planety prawie wszyscy gotują jajka mikrofalowo, ja jednak na szczęście jestem na tyle stary, żeby używać garnka z wodą, podobnie jak z pewnością należę do nielicznych, którzy raporty do samych siebie piszą nocami atramentem i piórem. W chwili, kiedy jajko dotknęło dna garnka, wypuściłem z dłoni siatkę i pochyliłem się wprzód, żeby śledzić, jak piasek sączy się z jednej do drugiej szklanej komory mojej starej dobrej klepsydry, jak cienki strumyczek czasu delikatnie i równomiernie sączy się przez szczelinę, przez ledwo widoczny przesmyk lub przepływ na tyle ciasny, aby przepuścić jedynie parę ziarenek piasku na raz, kiedy z góry stale napierają kolejne. (Nawiasem mówiąc, moja klepsydra zawiera nie piasek, lecz ceglany pył. Zmielone cegły, znaczy się. Z wyglądu przypomina to paprykę. Taka uwaga na marginesie.)

Kiedy jedna komora klepsydry była już pusta, druga z kolei pełna i minęło cztery i pół minuty, a jajko zostało ugotowane, odsunąłem na bok stosy papierów, kałamarz, pióro, nożyczki, słoiczek kleju, pędzle, kredki, katalogi i albumy, no, ogólnie rzecz biorąc, zrobiłem na stole miejsce na kieliszek do jajka i solniczkę, sam natomiast zasiadłem do jedzenia. Najpierw jednak się ukłoniłem. Zawsze się kłaniam, zanim zacznę. Kłaniam się jajku, zanim je ugotuję, kłaniam mu się, zanim zabiorę się do jedzenia. Tak więc się ukłoniłem. Ukłoniwszy się, złapałem łyżeczkę i począłem ostrożnie ostukiwać nią jajko, a kiedy i to było załatwione, odłożyłem łyżeczkę, żeby zeskrobać z jajka drobinki rozbitej skorupki. Potem znowu sięgnąłem po łyżeczkę: tym razem obciąłem nią lśniącą białą piętkę czy też czapeczkę wystającą ponad krawędź kieliszka.

Dopiero teraz mogłem się przekonać, czy jajko jest ugotowane na twardo, czy na miękko.

Pochyliłem się nad nim.

Jajko było idealne. Ugotowane akurat w sam raz. Nie za miękkie, nie za twarde, w sam raz, idealne.

Nie zaskoczyło mnie to bynajmniej, ponieważ uważnie obserwowałem klepsydrę, co dawało mi wszystkie szanse na sukces, mimo to jednak odczuwałem cichą radość i zadowolenie z faktu, że jajko tak chętnie i harmonijnie poddało się odmierzonemu czasowi, pozwalając się ugotować wprost idealnie, jak to się mówi. Posypałem odrobinę soli na czubek jajka, po czym podniosłem łyżeczkę do ust.

Jadłem bardzo powoli. Jajko zdąży całkiem ostygnąć, zanim skończę. Tak, jedzenie jajka zajmie mi więcej czasu niż gotowanie. Byłem na to jednak w pełni nastawiony. To mój własny plan. Kiedyś rozważałem nawet możliwość umieszczenia klepsydry na stole, między solniczką a kieliszkiem do jajka, żeby przed każdym następnym wbiciem łyżeczki w jajko ceglany pył musiał przesypywać się przez cztery i pół minuty. Czasu mam przecież pod dostatkiem, chociaż, jasna sprawa, nie siedzę bezczynnie jak wiele osób w tym bloku, które tylko stopniowo więdną, posysając pastylki, co absolutnie nikomu nie przynosi żadnego pożytku – ja, przeciwnie, trzymam zazwyczaj kilka srok za ogon. Dokładnie tak właśnie. Ale to nie brak czasu uniemożliwia mi użycie klepsydry do odmierzania interwałów między jednym wbiciem łyżeczki w jajko a drugim. Nie jest to także kwestia niechęci, żeby sterczeć tu nad zimnym jajkiem. Jajko i tak jest zimne już po pierwszych trzech kęsach, jeśli zjadam je w swoim zwykłym tempie, bez użycia klepsydry do nadania posiłkowi równomiernego rytmu, a więc czy zjadam zimne jajko swoim zwyczajem, czy też planuję konsumpcję według rozkładu czteroipółminutowych odstępów między jednym kęsem a drugim – to w gruncie rzeczy na jedno wychodzi. Kiedy jajko ostygnie, jest zimne i tyle. Nie, powodem, dla którego nie wprowadzam klepsydry do procedury zjadania jajka, jest to, że zwyczajnie nie chcę się rozpieszczać. Trzeba zachować chociaż odrobinę dyscypliny. Tylko tępe, nieopierzone obżartuchy korzystają z dwóch rzeczy jednocześnie, spiętrzają przyjemności, ja natomiast jedną przyjemnością rozbijam łeb drugiej.

Po jajku musiałem załatwić pewną małą sprawę, jak to się mówi. Poszło szybko. Często, ale szybko. Taki slogan. Doskonale wiedziałem, jaki jest następny punkt programu dnia, kiedy więc skończyłem w łazience, wróciłem do pokoju, minąłem stół i poszedłem do wnęki kuchennej, gdzie od razu otworzyłem pudełko hermetycznie pakowanych świerszczy. Włożyłem je do miski i zaniosłem Ili. Zaszeleściła do mnie liśćmi, jej owocowe wargi zaczęły pulsować i już po chwili lśniącymi mackami zmiotła wszystko do ostatniego okruszka. Kiedy tylko porządnie się ociepli, przeniosę ją ze stołu na parapet, żeby mogła do woli objadać się owadami. Tymczasem jednak musi zadowolić się hermetyczną karmą na co dzień i odrobiną struganego mięsa od święta. Nie otwieram okna, bo nie chcę narażać żadnego z nas dwojga na niepotrzebne przeciągi.

Dopiero teraz mogłem usiąść, żeby nacieszyć się Ekranem. Włączywszy Program 6, trafiłem na poranny reportaż o naszych nowych robotach typu „Gash-009”, które są sterowane z podziemnych baz w Gambolii, ale zabijają w Ŏm, gdzie ludzie są bardzo chudzi i ogólnie opóźnieni w rozwoju, ponieważ żywią się wyłącznie korzonkami i bulwami, jakie wygrzebią z ziemi. Te nowe maszyny są bardzo ciekawe, miedzy innymi dlatego że wojnę w Ŏm przenoszą na poziom duchowy, przemieniając – czy raczej upiększając – charczenie i przedśmiertne krzyki Ŏmian w gambolską muzykę wojskową.

Zapomniałem zresztą, że nie po raz pierwszy prowadzimy z nimi wojnę. Tym razem są to chyba jednak głównie manewry dla przetestowania tych muzycznych robotów, mam wrażenie. Ostatnio nie śledzę uważnie wiadomości, nie mam na to czasu. Nie czuję się też dobrze. Na szczęście z Ŏmianami nie mam absolutnie nic wspólnego. Umywam ręce, jak to się mówi. Niech każdy zamiata chodnik przed swoim domem, że tak powiem.

Mam do napisania nowy raport. Był u mnie Lem. Po raz ostatni! Usłyszałem, że winda zatrzymała się w naszym sektorze, podszedłem więc do drzwi i wyjrzałem przez judasza na korytarz. Skąd mogłem wiedzieć, że to Lem? Myślałem, że to jeden z Inspektorów, i chciałem go ubiec, przywitać go twarzą w twarz. Lubię pokazywać Inspektorom, że mam energię. W gruncie rzeczy chyba niczego więcej od nas nie oczekują. Robią obchody bloków, żeby się upewnić, że w którymś pokoju nie leży trup. Nie wystarczy im, że mamy obowiązek się meldować. Ludzie umierają bez odmeldowania. Usk spod 1422 się powiesił. Wtedy przyszli ludzie z Rady Zdrowia, zawinęli go w białą szmatę i wynieśli na noszach na korytarz. Nic mi do tego, że tak zrobił, ot, prawo natury, jak to się mówi, ale uważam, że dla porządku mógłby o tym wcześniej zameldować. Tym razem jednak nie był to jeden z Inspektorów. Był to Lem. Nie prosiłem go, żeby przyszedł, ale i tak się zjawił. Chciał się pożegnać, wyjaśnił. Mógłby sobie darować! Ponieważ jednak nie miałem ochoty na kolejną scenę, wpuściłem go. No i już go nie ma. Lem zniknął. Był moim sąsiadem spod 1409, a teraz go nie ma. Jego pokój stoi pusty. Wysłali go do Ajijik, do Białej Perły Zachodniego Wybrzeża, jak to się nazywa w prospektach. Nie będę za nim tęsknił. A niech sobie dochodzi po trupach do celu, niech się smaży na słońcu w Ajijik. Tam jest ponoć tak fenomenalnie. Wspaniałe bungalowy i plaże. Do tego trampoliny. Do tego palmy. Zjeżdżalnie wodne, ogólnodostępne parasole i tak dalej. Ludzie bawią się i tańczą. Wibracje elektronicznych organów basowych podniecają ich do pląsów pod czarodziejskim okiem księżyca. Jedź do Ajijik! – mówią. Nawdychaj się cudownego morskiego powietrza, mówią. Prospekty tak samo. Ludzie i prospekty mówią dokładnie to samo.

A ja nie chcę jechać. Nie, ja mianowicie nie chcę. Niech sobie inni stoją w kolejce do tego wczasowego raju. Ja zostanę w swoim pokoju. Zostanę tutaj z Ili. Dobrze mi tu. Zjeżdżalnie wodne? Tańce oblepiańce w księżycowej poświacie? No chyba nie jestem dzieckiem! O, bynajmniej. Jestem obyty w świecie, mogę Wam zdradzić, i nie widzę absolutnie żadnego powodu, aby mężczyzna o moich zainteresowaniach nękał zarząd Komitetu Wypoczynkowego podaniami o przeniesienie z blokowiska w stolicy do jakiejś zapyziałej dziury na wybrzeżu wczasowym, żeby smażyć się tam na słońcu razem z całymi hordami nieopierzonych i pozbawionych wyrazu darmozjadów z najdalszych zakątków Gambolii, nawet z takich zakichanych mieścinek jak Konsi i Tolliver, żeby ssać pastylki i tańczyć, i kopulować, i zapychać się jedzeniem, dzień i noc – wszystko to jakaś kompletna bzdura. Ma się rozumieć, że takie podanie z mojej strony zostałoby rozpatrzone jak najprzychylniej, bo ja mianowicie nie należę do najzdrowszych. Mam zwężenie żył, jak to się mówi. Zwłaszcza nogi przysparzają mi mnóstwa kłopotów. Drętwieją i sinieją z byle powodu. Kłują i łaskoczą, jakby były pełne mrówek. Często, kiedy siedząc przy stole, skrobię raport piórem na papierze, trzymam stopy w miednicy z ciepłą wodą, bo niezależnie od pogody są jak dwa sople lodu. Tak, stopy marzną mi i zimą, i latem, calusieńki rok. Nocą porządnie owijam je kocem elektrycznym, ale i tak marzną. Do tego mam zawroty głowy, bardzo łatwo dostaję zawrotów głowy. Ilekroć za szybko wstanę, robi mi się ciemno przed oczami. Ale zawsze bardzo pilnuję, żeby za szybko nie wstać. Zwłaszcza od kiedy zimą Lem był u mnie z wizytą i popijał herbatę, a ja podniosłem się gwałtownie z krzesła, bo mi naubliżał, zrobiło mi się ciemno przed oczami i upadłem na podłogę, poszła mi krew z nosa, Lem dał mi zimną ścierkę i musiałem leżeć z tą zimną ścierką na nosie i z głową zwisającą za krawędzią kanapy i gapić się w sufit, wrzeszcząc na Lema, żeby sobie poszedł, żeby zjeżdżał, żeby się stąd zabierał i nigdy więcej nie pokazywał mi się na oczy, tak więc od tamtej pory uważam, szczególnie uważam. Zawsze pamiętam, żeby się nie spieszyć, kiedy wstaję rano i kiedy wstaję z krzesła, żeby załatwić swoje małe sprawy. Bez przerwy załatwiam swoje małe sprawy, więc bez przerwy muszę wstawać. Takie są prawa natury, ja się nie skarżę. Ale czasami zapominam powiedzieć sobie: „teraz tylko nie wstawaj zbyt gwałtownie, Epp” no i wstaję zbyt gwałtownie, bo zapominam, no i wtedy robi mi się ciemno przed oczami. Często wydaje mi się, że oto nadeszła moja ostatnia godzina. Ale to chyba tylko fałszywy alarm?

Przełożyła Anna Topczewska