schwob_logo

schwob

 
Wróć do książki

Fragment

Mirdja

L. Onerva

Przełożyła Bożena Kojro

Mirdja grała swoją rolę.

Elektryzujące piękno przenikało setki serc, płynęło jak cud z tego giętkiego, młodego ciała, z tego głosu o tajemniczych barwach, z tego spojrzenia i z tej duszy, przede wszystkim duszy…

Wśród zgromadzonych rozległ się jakby szum…

  • Nadzwyczajne!

  • Nowa gwiazda! Naprawdę!

  • Jeszcze nigdy debiutantka tak nie grała…

A gdy chwilę później w sali reprezentacyjnej pojawiła się Mirdja, zwrócił się ku niej wzrok wszystkich zgromadzonych. Jej sukces był pełen. W oczach wszystkich była primadonną tego wieczoru…

Lecz Mirdja jakby niczego nie zauważała. A właściwie to zauważyła, ale jej dusza pozostała zimna i niewzruszona na aplauz publiczności. I nie dlatego, że nie przemawiała do niej ambicja. Tym razem istniała ku temu całkiem specjalna i osobista przyczyna.

Bowiem Mirdja nie mogła kryć już przed sobą prawdy…

Zrobiła to z jednego jedynego powodu… Dla tego nieznajomego, który jednakże znał ją już wcześniej…

O tym jedynym myślała przez cały czas, ofiarowując siebie od samego początku… i przez następne chwile. Każda fala ambicji wydawała się jej miła, cała pulsująca w myślach radość i entuzjazm. Dla niego próbowała rolę, dla niego się wystroiła i rozpaliła wielkim płomieniem duszę, dla niego wstąpiła na scenę… Tak, tego wieczoru, gdy Mirdja powróciła jeszcze wspanialsza niż zwykle, to wszystko działo się wyłącznie z powodu tego mężczyzny. Tego jednego chciała porwać swoim urokiem, zadziwić swoim geniuszem i sprawić, by się jej pokłonił. Od tego jednego chce teraz usłyszeć wyznania zachwytu nad jej wieczornym sukcesem…

Dlatego właśnie kroczy w tym cudownym śnie, nie widząc i nie słysząc nikogo…

Jakże dalekim szumem są dla niej ludzie. Zamęt oczekiwania na tego jedynego, który niebawem się zjawi, niosąc wieniec laurowy i nagrodę, i płomienne przemowy…

Nikt jednak nie nadchodzi…

Roztargniona Mirdja rzuca odpowiedzi na prawo i lewo…

Marzenie blaknie… W pustce rozczarowania kryje się myśl. A miejsce marzeń zajmuje powoli rodząca się zimna, blada zagadka, urażona duma i złość…

  • Jak wygląda pan Norkko? – pyta znienacka, jakby mimochodem, Mirdja.

  • Właściwie to nijak. Czyżby panienka go nie znała? Naprawdę nie przedstawił się on pani? A przecież powinien pogratulować jej takiego sukcesu! Przecież to skandal. Ten człowiek nie umie się wcale zachować w towarzystwie! Gdzież on się teraz podziewa? Jeszcze przed chwilą rozmawiał z Runarem Söderbergiem. O, tam właśnie stoi Söderberg. Mogę przedstawić? Pan Söderberg, panna Ast.

Mirdja kłania się niedbale jasnowłosemu mężczyźnie średniego wzrostu.

  • No, i gdzież Norkko?

  • Wyszedł prawie natychmiast po zakończeniu programu. To trochę osobliwy człowiek, źle się czuje w dużym towarzystwie.

Odpowiedź zalewa Mirdję jak mętna fala. – Wyszedł! Jak to możliwe? Jak to możliwe, że tak słabo się rozumieją. I właśnie dla tego człowieka Mirdja chciała być natchnieniem! Czemu z powodu takiego wyniosłego głupca zmarnowała swoją duszę! W taką wyniosłą wydmuszkę wlewała swoje życie! A on… Dziwny człowiek, że tak wyszedł… Dla jej duszy oznaczał on zagadkę, tajemnicę, niepewność na wieki, i czekanie, i dlatego tak go nienawidziła, nienawidziła…

Na jej ustach pojawia się drobny, drwiący uśmiech…

  • Geniusze są z zawodu dziwni…

Runar Söderberg długo patrzy na Mirdję, a potem oznajmia:

  • W pani głosie jest coś takiego, co mówi mi, że muszę bronić mojego nieobecnego przyjaciela. Wygląda na to, że dworuje sobie pani lekko z jego przymiotów i natury… Aby uniknąć nieporozumienia, chcę tylko powiedzieć, że Norkko nie należy do tych, którzy się z nimi obnoszą… On jest po prostu taki, jaki jest w rzeczywistości, niepoprawnie naturalny i z tego powodu dziwny, jeśli mierzyć go skalą wielkiej publiczności. Ale to chyba los wszystkich, którzy są sobą… Zapewne coś pani wie na ten temat, panno Ast, przecież pani też nie jest taka jak inni…

Głos, który to mówi, jest męski i dźwięczny, ale tak opanowany i spokojny, że brzmi prawie monotonnie.

Mirdja po raz pierwszy spogląda na nowego znajomego, który zwie się przyjacielem Norkka, i podświadomie natychmiast zaczyna walczyć ze skrytymi uczuciami. Ten mężczyzna ma spokojne i miłe spojrzenie, zagadkowo spokojne. – Jakże głęboko i nieosiągalnie kryją się w nim porywy ambicji. Czy kiedykolwiek wydostaną się na powierzchnię? Tego mężczyzny nie można dotknąć! – myśli Mirdja. Ale jakie ona ma prawo dotykać innych? „Przecież pani jest taka jak inni”. Naprawdę zręcznie wysnuty wniosek!

I niczym światowa kobieta na odwieczne pochlebstwa – wzruszając ramionami lekko i niedbale - pyta:

  • Och, skąd pan to wie?

  • Na scenie dała pani z siebie wszystko – odpowiada mężczyzna na swój cichy, miękki sposób.

Mirdji drżą kąciki ust. Czyżby ją ktoś zaczarował? Kiedy stała się tak przezroczysta? A może ten Norkko i jego przyjaciel urodzili się po ty, by dać jej prztyczka w nos?

  • Czy nie wie pan, że aktorzy tylko naśladują ludzkie dusze? Dają wszystko i wszystko posiadają, poza sobą, to pewna rzecz…

  • Lecz równie pewne jest to, że artysta nigdy nie może wnieść do sztuki więcej, niż posiada. I trudno znaleźć jakiegokolwiek artystę bez artystycznej osobowości… Ale w żadnym wypadku nie chcę zapewniać panią, że jestem człowiekiem, który od pierwszego wejrzenia widzi w dziele sztuki duszę artysty… A to, co przed chwilą przypadkowo rzekłem o pani… było zbyt nonszalanckie… proszę się nie gniewać. Poza tym, pani nazwisko nie było mi nieznane…

Mirdja znów zerka na znajdującego się przed nią mężczyznę. Wyraz jego twarzy pozostaje niezmieniony. Ten sam ciepły spokój, ta sama rozmarzona cisza…

  • Jak to się stało, że wcześniej pana nie widziałam? – wyrywa się z ust Mirdji.

  • Wiele lat byłem za granicą…

W Mirdji coś się budzi. Nagle zaczynają żyć i powracają do niej te całe dokuczliwe poszukiwania po świecie… Za jakim celem podążają inni, przekraczając granice? Czego szukają i co znajdują, i przywożą ze sobą? A ten mężczyzna tu, przed nią, cóż takiego kryje w sobie pod tym niewzruszonym spokojem? Świętość czy też nieczystość życia? Prawość czy… A może Mirdja widzi przed sobą jednego z nieszczęsnych towarzyszy losu, jedną z tych pękniętych dusz, która – będąc gdzieś daleko – myślała, że znajdzie dla siebie nową, cudowną społeczność…

Nagle Mirdja zauważa, że są tylko we dwoje.

Zauważa to dlatego, że nastąpił w niej cud. Z twardej, uszczypliwej, ironizującej i powierzchownej zamieniła się nagle w głęboko myślącą, cichą i niemal lękliwą osobę…

Siedzą w małym, usytuowanym z boku pokoju. Niezrozumiałe, przytłumione głosy żyją w powietrzu wokół nich, z wielkiej sali dochodzi cicha, lecz przenikająca wszystko melodia walca, przeszywająca serce, smutna… Serce Mirdji zaczyna przygniatać ciężkie wzruszenie, wydobywa się z niego długo powstrzymywany szloch. Wszystko znika z jej pamięci, to co było wcześniej i co będzie, istnieje jedynie chwila, ta chwila! I tak powinno być. Drzemiące w niej szaleństwo modli się znów o błogość bezmyślnego oddania się… Mirdja chce odrzucić wszelkie maski, pancerze, i oddać się – otwarta, delikatna i słaba - innej duszy, równie jak ona otwartej… Ach, to szczęście! Lecz kto uwierzy kiedykolwiek w jej szczerość, jej, która jest tak dobrą aktorką! A w tym mężczyźnie obok niej wszystko jest tak głębokie, ruchy tak ciężkie i stabilne, każdy jego rys o tym świadczy… Gdyby jednak kiedyś się otworzył i zamknął ją w swych objęciach, jakże bezpiecznie byłoby w nich spoczywać…

Dziwna jest zalegająca między nimi cisza…

Mirdja musi zadać sobie gwałt, stłumić łzy i marzenia.

  • Ale przecież spotkaliśmy się – nie wiedząc o tym – już wcześniej, oddychaliśmy tym samym powietrzem w szerokim świecie, przywieźliśmy stamtąd te same wspomnienia… Och, nie… o czym ja mówię! Inni nie mogą mieć tych samych co ja wspomnień! Ja ścigałam tylko senne marzenia.

  • Większość ludzi tak robi…

  • W takim razie większość wraca ze złamanymi skrzydłami, niczego nie znajdując.

  • Ludzie zawsze coś znajdują, choć nie to, czego szukają.

  • Coś! Ja też myślałam, że w końcu coś znalazłam, ale to coś było marzeniem sennym, być może największym ze wszystkich.

  • Mówi pani z goryczą, a przecież posiada pani już wszystko to, czego ja nadal szukam…

  • I cóż to jest?

  • Posiada pani samą siebie. Wskazuje na to cała pani osoba.

  • Nie rozumiem, o czym pan mówi. W pana ustach brzmi to jak ironia. A może pan nie wie, o czym mówi. W każdym razie pan nigdy nie mógł szukać tej jaźni, którą ja posiadam i której zdążyłam już nadać imię. To człowiek uczuciowy, który nie ma uczuć, człowiek rozumny, dla którego rozum jest pułapką, poszukiwacz, który nie ma już czego szukać, wszystko to na raz, i na dodatek człowiek przygnieciony własną pustką!… Naprawdę piękne znalezisko! I to jestem ja! Proszę mnie uratować od samej siebie! To jest męka…

  • To co pani raczy mówić, wskazuje tylko na to, że jest pani dla siebie zbyt cenna. W takim razie może pani jeszcze szukać czegoś i coś znaleźć w życiu… coś, co będzie dla pani cenniejsze od niej samej… W tym kryje się ratunek…

  • Jakżeż potrafi pan uderzyć w drażliwe miejsce… Jednak ja jestem już stara i doświadczona…

Mirdja znów pogrąża się w milczeniu. Jej towarzysz także nic nie mówi…

Wreszcie Mirdja kontynuuje:

  • Proszę posłuchać, niech pan powie prawdę, czy ja naprawdę oddałam się cała na scenie, jak pan wspomniał na początku? Naprawdę się oddałam, ot tak, bez wyjątku wszystkim, którzy kupili bilet, w całości…?

  • Proszę się nie martwić, panienko, to nie było prostytuowanie się, w żadnym wypadku. Proszę mi wybaczyć ten nieprzemyślany sposób mojej wypowiedzi. To naprawdę nie ma żadnego znaczenia…

  • Ależ to ma znaczenie – mówi Mirdja prawie gniewnie – ponieważ wypowiedział pan na głos moje najskrytsze myśli. Gdy przyszłam tutaj dzisiejszego wieczoru, to przyszłam po to, żeby oddać się na scenie. Właśnie tak, dokładnie co do litery. Lecz nie wszystkim, tylko tym, którzy rozumieją… für die Wahlverwandschaften… A teraz mam głęboką nadzieję, że pan jest tym jedynym, tym jedynym – powtarza zapalczywie. – Teraz pana kolej dziwić się, a moja prosić o wybaczenie. I proszę zobaczyć, w ciągu tego wieczoru, więcej niż jeden raz wzruszył pan mocno moją duszę… Najpierw mnie to rozgniewało, ale teraz po prostu cieszę się z tego, bo czuję, że mogę się przed panem otworzyć. Czuję, że pan mnie rozumie, chociaż nie przyznałby się pan do tego przed sobą, a ja zawsze podążam za odczuciami… Niech się pan tym nie dręczy, niech się pan nie zmusza do żadnej obowiązkowej uprzejmości, niech pan będzie sobą, tak jak ja jestem wobec pana. I niech pan myśli o mnie, co pan chce! Z pewnością nigdy pan nie doświadczył tego, co czuje człowiek stale grający swoimi zdolnościami aktorskimi, gdy zaskoczy go nagle gwałtowny, ogromny przymus naturalności… Właściwie to zostałabym aktorką – dodaje Mirdja lekko – ale nie mogę… Nie mam żadnych przymusowych więzów i dlatego moje życie wisi na zbyt wielu sznurkach…

  • Sznurkach losu…

  • A któż je splata? Powiedzmy, że Bóg. Życie, my wszyscy, ja sama, nikt…

  • Tak, życie to wieczne misterium…

  • A niektórzy twierdzą, że jest odbiciem czegoś jeszcze większego, jest jakby symboliczne…

  • Życie jest wielkie i obiektywne, to świat, opanowany przez wiarę i metafizykę… Ale jeśli myśli się subiektywnie o swoim małym wewnętrznym świecie, to wydaje mi się, że bezpieczniej i przytulniej jest nazwać to życie innym imieniem, na przykład impresjonizmem. To przecież coś zmiennego, znajdującego się w ciągłym ruchu, wibrującego uczuciami krótkimi jak sekunda!…

  • Znów wypowiedział pan myśl, która wcale nie jest mi obca…

  • To przecież pani mi tę myśl teraz przekazała. Ponieważ właśnie przypomniałem sobie niedawną pani grę. To było zaprawdę – jak nic innego - zwycięstwo impresjonizmu nad duszami, jak zawsze gdy chodzi o prawdziwą sztukę. Roztacza ona taki kolor i ciepło, i lśnienie, że opromienia cały świat według własnej barwy i wiary. Poczułem to bardzo wyraźnie również tego wieczoru. W trakcie całej pani gry aktorskiej mój światopogląd był jak wosk w pani twórczych rękach. Musiałem brać wszystko, co pani dawała, wierzyć w to i przeżywać. Jakże dziwny świat wyobraźni, zwykle tak daleki i nieistotny, zmienił się nagle, od pani dotyku, w bliski i cudownie rzeczywisty…

  • Człowiek tak chętnie bawi się pięknymi kłamstwami… Jest to zapewne najgłębsza, niewyjaśniona tęsknota duszy ludzkiej za niedościgłymi marzeniami, których nigdy osiągniemy, a w które ciągle wierzymy, we wszystko to piękne, którego nie można nigdzie odnaleźć…

  • Lecz cóż jest w nas bardziej rzeczywistego niż nasze fantazje, wtedy gdy już wyjdą na wierzch z mrocznej sennej kołyski i zaczynają błyszczeć! A wielki Bóg jest tym artystą, który może dać naszym fantazjom życie i urzeczywistnić piękno. Pani raczyła jeszcze przed chwilą drwić z artysty, ale zapewne tylko dlatego, że kryje się w pani zasiana w sercu podświadoma chęć naigrywania się z siebie. Gdyż wśród wszystkich ludzkich skłonności nie ma – moim zdaniem – nic wspanialszego i bardziej wszechstronnego niż skłonność do grania ról. Aktor musi mieć wielką duszę wielkiego człowieka, pani własną duszę i moją duszę, i dusze wszystkich tych setek ludzi, których w dziwny sposób, zimno mijamy codziennie. Aktor w swojej sztuce rozumie wszystkich i wszyscy jego rozumieją, i dlatego ludzie odnajdują jeden drugiego w artyście, który posiada dar odradzania się na nowo w każdej sekundzie. I to właśnie dlatego gra on ciągle na strunach dusz, tak jak tylko zechce, i właśnie dlatego jest najwspanialszym władcą dusz i ich wychowawcą… Pani posiada cudowne talenty…

  • To brzmi znajomo, ale co ma zrobić z cudownością talentów ten, który nie umie się nimi posługiwać? Już panu powiedziałam, że nie będzie ze mnie aktorki… Nigdy nie umiałam pracować i nigdy się tego nie nauczę, przenigdy. I dlatego nawet myśl o jakimkolwiek zawodzie budzi we mnie przerażenie.

  • Ależ oczywiście między wolną pracą a pracą zawodową jest wielka różnica. Czy ktoś gdziekolwiek na świecie słyszał, aby jakikolwiek artysta zajmował się twórczą pracą z miłości do zawodu lub na rozkaz urzędnika?! Wprost przeciwnie, właśnie artyści z całej rzeszy ludzkiej są tymi jedynymi mądrymi i odważnymi i mają odwagę piętnować zawód i poszukiwanie zawodu jako uprzedzenie. Bo przecież tym on jest.

  • Pan jest dla społeczeństwa niebezpieczny – mówi ze śmiechem Mirdja. – Może to ja powinnam zacząć wygłaszać panu kazania na temat zdrowszych nauk? Więc niech pan posłucha… Ale czy pan wie chociaż, co to jest społeczeństwo? To nasz profesjonalny urząd, wspaniale i sprytnie zorganizowane więzienie dyscyplinujące oparte na najnowszych wynalazkach, utworzone tutaj, aby nas ukarać za wszystkie nasze złe czyny. To także ewentualne źródło błogostanu dla nowych, nieznanych pokoleń. Ten urząd daje pracę i żywi. Żywi szczodrze, i tym szczodrzej, im więcej przymusowej pracy i ograniczonej wolności rzucamy na stół. To jest złoto tego pałacu, w którym panuje porządek i dobrobyt, a tak wielka moralna zbrodnia jak utrzymywanie kogoś bez zawodu nawet nie wchodzi w grę. Przedmioty zbytku i klejnoty nie są dozwolone…

  • Niech pani skończy, skończy już! – krzyczy Söderberg. – Niech pani mnie oszczędzi, bo, widzi pani, ja też mam drażliwe miejsca. A w pani ustach to wszystko brzmi po wielokroć brutalniej. Niech pani raczej zostawi te gorzkie i twarde słowa nam pozostałym, którzy już w tej chwili walczą z dyrektorami więzienia i którzy najwidoczniej wkrótce zdadzą się na łaskę przymusowej pracy… Wielu wśród nas ma jednak w porównaniu z panią dużo mniej do stracenia. Ale cóż pani ma wspólnego ze społeczeństwem? Czy pani nie znajduje się w takiej sytuacji, która pozwala na życie wolne od niego? Nie potrzebuje go pani i jest pani zaprawdę zbyt cennym dla niego klejnotem. Jednakże jednostki potrzebują takich klejnotów. Człowiek nie tylko chlebem żyje. Oj, panno Mirdjo, niech pani pozostanie pociechą i ocaleniem pięknych dusz!

  • Jeszcze nikogo nie ocaliłam. Mam sumienie mordercy…

  • W pani jest zbyt wiele delikatności! Dlatego dużo więcej panią dzieli od tego wielkiego kolektywnego sumienia… sumienia człowieka zamordowanego… Zapewne jeszcze nigdy nie dotknęła pani żadna zewnętrzna przemoc, była pani zawsze wolna…?

  • To chyba moje przekleństwo. Być może dobrze by mi zrobiło, gdyby ścisnęły mnie twarde pięści powinności, żelazne okowy obojętności…

  • Iluż przez to życie postradało…

  • Coś takiego mogłoby zabić, owszem, moje talenty, ale dałoby mi charakter, stalowy i twardy…

  • Czy byłoby to tak wielkie szczęście?

  • Nie wiem…

  • A może pani nie pragnie szczęścia?

  • Chyba jednak jakiegoś pragnę. Dałoby mi ono oparcie i pracę, którą warto wykonywać, treść, która daje siły do życia…

  • Och, panno Mirdjo, niech pani żyje dla pięknych dusz!

  • A gdzież one są?

  • One zawsze panią znajdą. Jest pani dla nich jak magnes. Powinowactwo z wyboru daje o sobie znać z odległości setek mil. Nie doświadczyła pani tego?

  • Znajdowałam siebie we wszystkich, tak jak w panu teraz. Niektórych także kochałam… być może… Lecz nigdy nie układało mi się z nikim….

  • Pod tym względem jestem całkiem inny niż pani! Ponieważ mnie… mnie zawsze się układa ze wszystkimi. Ale żadnej z tych osób nie mógłbym kochać – dodaje Söderberg żartobliwie.

  • To jest nieprawda albo półprawda – przerywa mu Mirdja niemal ostro. – Pan mówi o skorupie, a ja o jądrze. Gdyż w przeciwieństwie do mnie gdzieś w głębi serca kroczy pan wśród ludzi samotny i niezrozumiany. Układa się panu dlatego, że nie angażuje się pan w grę…

  • Śmiało pani przemawia… Skąd pani to wnioskuje?

  • Och, ze wszystkiego! Po pierwsze z pana zwróconego ku samemu siebie głosu, który ma taki subtelnie pobrzmiewający, ciemny dźwięk. Ma pan piękny głos, jest on jak muzyka, ale nie dla innych. Ja wiem, że jedynie w atmosferze długotrwałej całkowitej podejrzliwości mógł pan zamienić tę pierwotnie gorącą barwę w zimną i obojętną. Teraz zawiera ona wszelkie odmiany pełnej harmonii, która nie pozwala ani nienawidzić, ani kochać…

Mirdja nagle milknie. Söderberg patrzy na nią tak dziwnie…

Przez dłuższy czas nic nie mówią, żadne z nich się nie odzywa.

W końcu Söderberg zaczyna:

  • Kobiety są zazwyczaj jak dzieci, ale pani nie jest dzieckiem…

  • Czas burzy i naporu mam już za sobą…

  • Na pewno za sobą?

  • Na pewno.

  • Po tym poznaje się, że w życiu człowieka nastąpił przełom. Na ogół zmienia się on…

  • Właśnie, w starca… Zestarzeć się można w ciągu jednego dnia. Gdy człowiek zauważy, że sobie osmalił skrzydła.

  • Coś w tym rodzaju. Ale rozwój nie kończy się w chwili, w której łamią się złote skrzydła.

  • Mogą być one z fałszywego złota…

Oboje znów milkną. Znaleźli się z dala od pozostałych, wcale sobie tego nie uświadamiając.

  • Siedzimy tu sobie tak miło, zupełnie jak dwoje zakochanych – mówi nagle ze śmiechem Söderberg.

  • Albo jak dwoje starców – dodaje Mirdja.

  • Panią ci ludzie nie bawią.

  • To prawda.

  • Pozwoli pani, że ją odprowadzę do domu?

  • Z przyjemnością.

Wychodzą niepostrzeżenie.

Długo idą ciemną ulicą w milczeniu.

  • To dziwne – odzywa się wreszcie Mirdja – lecz wydaje mi się, jakbym znała pana od zawsze, a przecież widzimy się po raz pierwszy. Może to powinowactwo z wyboru?

  • Bez wątpienia i dla mnie ten wieczór należy do tych chwil, do których wracam zawsze pamięcią jak do rzadkich oaz w życiu…

Znów kroczą w ciszy, milcząc, niczym dwie myśli podążające obok siebie. Idą tak aż pod drzwi domu Mirdji.

  • Tutaj mieszkam – mówi cicho kobieta.

Mężczyzna nie odzywa się jeszcze wcale. Przystaje tylko przed nią i patrzy, zagląda w jej oczy…

  • Dlaczego pan tak patrzy, co pan widzi w moich oczach?

Widzę kobietę, która rozumie mężczyznę, myśli Runar Söderberg, ale nie wypowiada tego na głos. Jego myśli zmierzają dalej: - Taką kobietę mógłbym pokochać i być dla niej rycerzem do końca życia… - Jednak tę myśli odpycha jeszcze mocniej.

Stojąca przed nim kobieta czeka i ma podobne niemądre, pojawiające się nocą myśli: - Mężczyznę, który jest tak spokojny, głęboki i zwyczajny, tak opanowany i elegancki, takiego można by kochać długą miłością… - Lecz po chwili dodaje: - Cóż za dziecinada! Ja to jestem ja, a ty jesteś oczywiście taki sam jak inni…

Spoglądają na siebie w milczeniu.

Wtem kobieta przypomina sobie: - Przecież ja nie umiem kochać…

Zaś mężczyzna myśli: - Ależ ja już nie szukam kobiety…

Oboje ściskają sobie dłonie i się rozstają.

III

Coś straszy i straszy…

Wiatr zawodzi, piekielne zawiasy skrzypią… Czarownice galopują w powietrzu na starych miotłach, a malutkie diabły zgrzytają zębami w koronach drzew. Wszędzie słychać szumy, posapywania i grzmoty.

Lecz to nic prawdziwego, nie wierzcie w to!

To tylko złośliwa zabawa kolorów, krwawa maskarada zagubionych dusz… Widać w tym barwy, ale też szarość żądz… Ogień i lód, lekki sen przemieszany z nocnym koszmarem…

Mirdja przygląda się temu wszystkiemu w duszy i myśli:

  • Jeszcze nie tak dawno temu sądziłam, że stałam się kamiennym posągiem na własnym grobie. Bezdusznym i ogromnym głazem… czarnym krzyżem tkwiącym w popiołach po zgasłym życiu…

Teraz wszystko jest inne.

Teraz coś straszy, naprawdę straszy. Serce bije ciężko jak kamień, w jego lodowej skorupie pojawiają się pełne bólu oczy, do których napływają prawdziwe, ludzkie łzy.

Więc wszystko to było jedynie pozorną śmiercią lub snem bez marzeń, w którym człowiek bardzo zmęczony nagle się pogrąża… A czyż Mirdja nie była kiedyś zmęczona, bardzo zmęczona… kiedyś, przedtem… dawno temu… Wtedy, w majową noc… gdy czuła, że nie ma już siły płakać… Zapewne wówczas ogarnął ją ten sen… Od tamtej pory spała, a czas tańczył nad nią jak cień…

Lecz teraz nadeszło jej przebudzenie, narodziła się ponownie, a przecież od takiej chwili zaczyna się przełom w życiu człowieka…

On to powiedział…

Czas, by ruszyć dalej, lecz zostawić po sobie coś lepszego niż dotychczas, znów wznieść oczy ku gwiazdom, tym razem czystszym i trwalszym niż przedtem, znów rozpalić bolesny ogień, tym razem głębszy i cichszy niż wcześniej…

Jestem głupia po tysiąckroć! – woła w głębi duszy Mirdja. – Czy nigdy nie zmądrzeję?! Tysiąc razy rezygnowałam ze świętych związków z dobrymi ludźmi i tysiąc razy modliłam się, by je mieć dla siebie ponownie. Że jeszcze poproszę życie o wiarę i nadzieję, to rozumiem, ale o miłość?… Że jeszcze będę wzdychała, błagając o miłość?!

Ależ ze mnie niezmordowana poszukiwaczka sennych marzeń… taka jestem… jak lunatyk na brzegu, nie bacząc na życie, który, mimo groźby śmierci, patrzy na odbicia fioletowych dzwonków w lustrze wody…

Patrzy i patrzy…

Ciągle… ciągle… ciągle…