Fragment
Na kapelusz mojej matki
Adelheid Duvanel
Kapelusz
Kaspar nie lubił, gdy mgła ukrywała korony drzew, a wiatr zamykał kwiatom usta, tak że kładły się na ziemi jak martwe ptaki, kochał za to światło wywijające koziołki nad szpicami kościelnych wież, roztańczone fale rzeki przyciskające do siebie brzuchy statków i przejmujący śpiew ptaków. Jako dziecko, tak przynajmniej mówiły mu wspomnienia, siadał w pokoju i jadł, a matka, na której głowie tronował wielki kapelusz, zbliżała się co minutę, żeby sprawdzić, czy mu smakuje. Czasem, gdy się ściemniało, zegar przestawał tykać i niebo groziło, że wpadnie przez okno, mijały je w locie białe kwiaty.
Raz, kiedy nie był już dzieckiem, przez okno wpadł nietoperz. Miał miękkie, połyskliwe oczy, głos jak diabelska muzyka organów, żółte zęby, osobliwe taneczne ruchy i uśmiech czysty jak poranny błękit. Powiedział: „Dobry wieczór”, i zapytał, czy może spocząć. Zjadł biały chleb, wypił mleko i wyjrzał przez okno, za którym płatki śniegu wirowały wokół wielkookiej zimowej nocy, a drzewa wyciągały się z ziemi jak ręce zasypanych. Okno było otwarte, bo Kaspar zawsze się bał, że się udusi. Teraz przypatrywał się gościowi zaniepokojony, jeszcze nigdy nie złożył mu wizyty nikt tego rodzaju. (Okazjonalnych wizyt komorników nie brał na poważnie). Zapytał: „Kim jesteś?”, co dowodzi, że starał się powściągnąć wrodzoną skłonność do uprzejmości, która nakazywała zwrócić się do nietoperza per „pan”. Niewykluczone, że chciał w ten sposób odczarować to, co zadziwiające i niewiarygodne, i może też dlatego nie przestał pracować, lecz nadal lepił z gliny kobiece figurki, które były na sprzedaż. Matka siedziała przy piecu, czytając gazetę. Miała jaskrawoczerwony kapelusz, patrzyła spod niego naprawdę pewnie, chyba lubiła roić sobie, że chroni on ją samą i syna. Nietoperz odchrząknął, pochylił się nad stołem i wypowiedział kilka skrzydlatych słów, a figurka, którą Kaspar właśnie ulepił starannie i czule, zaczęła rosnąć, dostała rdzawobrązowych włosów i niebieskich oczu, pokazały się uśmiechnięte usta i śliczne, ruchome rączki i nóżki. A ponieważ była chyba wstydliwa, otuliła ją biała koronkowa sukienka, która wleciała przez okno, podobna śniegowej chmurze. Kaspar wyjąkał zdumiony: „Jakaś ty piękna”, i obejrzał cud ze wszystkich stron, jakby sprawdzając jego doskonałość. Przestępował jeszcze z nogi na nogę, nieświadom tego dziecięcego nawyku, gdy matka podniosła się z kąta, w którym siedziała jak grzyb w ciemnym lesie, otwarła zakurzone usta i oznajmiła, że ta figurka udała się synowi szczególnie dobrze i na pewno równie dobrze się sprzeda. Piękna dziewczyna uśmiechnęła się, gdy Kaspar powiedział: „Tak, mamo”, bo zdawało się, że to nie on mówi, skoro język się nie ruszał, tylko spoczął na wardze. Przypomniał sobie, że dotychczas całował kobiety tak, jak głaszcze się dziwne zwierzęta, żeby je, a raczej siebie, uspokoić. Przez jego głowę przelatywały rozmaite, nie nieprzyjemne myśli, a tymczasem kapelusz matki zaczął się chwiać, przechylił się jak dotykany słońcem bałwan, rozmiękł, krople spadły na podłogę, ale kapelusz, wbrew oczekiwaniom Kaspara, nie stopił się, lecz uniósł, poszybował majestatycznie przez okno, wyżej i wyżej, w środek białego wiru nieba, zatrzymał się na chwilę, udając krwistoczerwony księżyc, a potem zgasł.
Nietoperz odleciał w milczeniu, a Kaspar, zmieszany, opity szczęściem i zdumieniem, wziął dziewczynę za rękę. Za drzwiami lasy przykucnęły jak grube białe niedźwiedzie, niebo uderzało wściekle w okna, matka stała w kącie zdziwiona, mrucząc trochę życzliwie, a trochę z przyganą: „Synu, synu, co za osobliwe przypadki się wydarzają – czy aby na pewno dla naszego dobra?”.
Wiele lat później, gdy stara matka, która nigdy nie przebolała straty kapelusza, umarła, a Kaspar przeniósł się z młodą żoną do jaśniejszego kraju, gdzie burze radośniej huczały nad tłustymi drzewami, gdzie mgła była złota, wiatry szeptały miłosne zaklęcia, gdzie drzewa tańczyły w sztywnych jedwabnych sukienkach i ptaki śpiewały przez cały dzień, mogło się zdarzyć, że młody mąż pośrodku rozmowy spogląda nagle w niebo i mówi „Na kapelusz mojej matki”, tak jak inni ludzie zwykli zaklinać się na Boga. Każdego dziwiło to powiedzenie, tylko żona mrugała do niego, jakby wiedziała więcej niż inni – ale o nietoperzu wiedziała właściwie równie mało jak on.
Zupełnie zwykły dzień prania
Jeśli chcę namalować portret młodej kobiety, o której będzie ta historia, to konieczne jest, bym sięgnęła po niezwykłe kolory; nie powinny być jaskrawe ani też matowe, raczej lśniące, a jednocześnie rozmyte, co ma znaczyć: subtelne. Ale nie jestem malarką. (Omal nią nie zostałam, jednak sarkastyczni chyba nauczyciele szkoły rzemiosł artystycznych, z którymi wówczas z dziecięcą naiwnością podzieliłam się moim marzeniem, uznali, że mój charakter – tak właśnie, charakter, nie talent! – słabo się do tego nadaje. Zastanawiałam się nad tą uwagą, przysłaną mi pocztą, nie zrozumiałam jej jednak). Ponieważ zatem mój charakter nie nadaje się do namalowania portretu kobiety, a ja mimo wszystko czuję niekiedy chęć sportretowania kogoś, nauczyłam się malować słowami. Nie znam bardzo wielu słów. Co prawda mam trzy leksykony, które dostałam w prezencie, i słownik wyrazów obcych, także prezent, jednakże nigdy nie posługuję się nimi podczas pisania; złościłoby mnie wręcz, gdybym używała słów nieznajdujących się w moim słownictwie. Lecz chcę teraz mówić nie o sobie, a o wspomnianej młodej kobiecie.
Ma na imię Klara i mieszka w bloku, na parterze. Nie jest bardzo silna, ale się nie oszczędza, przykładnie dba o gospodarstwo. Ma małego synka, który w dniu, gdy rozgrywa się ta historia, siedział w kojcu i bawił się puszką. Klara pokazała mu, jak się zdejmuje wieczko, natychmiast jednak tego pożałowała, bo zadowolony dotychczas mały zaczął popłakiwać i wciąż wyciągał do niej puszkę – najwyraźniej nauczył się zdejmować wieczko, ale już nie zamykać. W sąsiednim pokoju (mieszkanie ma dwa pokoje i długi, wąski, ciemny korytarz) mąż Klary, zatrudniony w teatralnej orkiestrze, ćwiczył nową pieśń. Pieśni te, które zawsze są pieśniami miłosnymi, nigdy nie noszą tytułu „Do Klary”, lecz nieokreślone „Do ukochanej”, co ją trochę przygnębia. Nawiasem mówiąc, mimo pięknego nastroju za oknem, nie była tego dnia w dobrym humorze. Zanim jednak zdradzę powód jej nerwowości, chcę odmalować wspomniany tu nastrój, bo i on jest częścią historii: kwitnące ogrody, kobiety plotkujące przy furtkach, uprzejma staruszka roznosząca zeszyciki, mężczyzna wracający z ryb, rozkrzyczane dzieci, a nad tym wszystkim słońce, jakby przepisał je lekarz, rozdawało się starannie i sprawiedliwie, dotykało nosów i ptaków, i rączek dziecięcych wózków pchanych z uśmiechem przez matki wyglądające na bardzo piękne. Klara robiła wielkie pranie; na zewnątrz trzepotały prześcieradła, ściereczki do naczyń i inne najróżniejsze płócienka. Gregor, mały synek, płakał, Max, mąż, śpiewał pełnym głosem. Ona stanęła przy oknie i wielkimi niebieskimi oczami (są ciemnoniebieskie, jakby przesłaniał je cień) wpatrzyła się w sznur do wieszania bielizny. Na widok tego, co zobaczyła, zadrżała: między pieluchą a poszewką na poduszkę z najwyższą oczywistością wisiała zapisana nutami kartka, pieśń męża zatytułowana „Do Klary”; ociekająca wodą i usiłująca wyschnąć. W rzeczy samej było to zadziwiające, niepokojące i równie niewytłumaczalne jak list moich niegdysiejszych nauczycieli ze szkoły rzemiosł artystycznych. Na dodatek było lato; jeden z tych idyllicznych letnich wieczorów, które wprawiają w nas w dygot. Jędrne drzewa spały, a ich liście drżały jak zamknięte powieki. Chmara ptaków rzuciła się pod samochód, kierująca nim kobieta zatrzymała się, wysiadła i rozejrzała. Dostrzegłszy Klarę w oknie, zaśmiała się i wskazała na dziwną kartkę z nutami. W tym miejscu muszę wspomnieć, że ową kierującą byłam ja i że zachowujący się jak pranie kawałek papieru z pieśnią „Do Klary” tak naprawdę nie istniał – to jednakowoż byłoby nazbyt osobliwe. Namalowałam go jedynie po to, by ożywić dzień prania Klary. Kolorami czy słowem? Już nie pamiętam.
Dowiedziawszy się, że kartka z nutami nie istnieje, a tym samym dzień prania jest zupełnie zwykłym dniem prania, do którego nie przywarły żadne marzenia, Klara westchnęła z ulgą. Była kobietą, która lubi przeżywać przygody albo dziwaczne zdarzenia w kinie czy powieści, w jej własnych czterech ścianach świat nie powinien być niepokojący; wszystko musi być takie, żeby nikt się nie przeraził, nawet kanarek.
Ostatni dzień wiosny
Odkąd codziennie czekam na Franza, szumy w uszach (o których nie wolno mu wspomnieć ani słowem) drastycznie się nasiliły. Dziś w lewym uchu maszeruje asfaltem oddział żołnierzy w podbitych metalem butach, w prawym rój much, os czy chrząszczy rzuca się rytmicznie na okienną szybę. Przez telefon powiedział, że przyjdzie o drugiej, później że o piątej, teraz, gdy piszę, jest dziewiąta. Popołudnie pięknie się zaczęło, oczywiście czekaniem na Franza. Jest poetą, dlatego nie może się zjawić o drugiej, jak ustaliliśmy. O trzeciej zakładam wielki czarny kapelusz i idę na spacer. Siadam na ławce.
Mija mnie statek z szarfą z czystego złota – wszędzie w płynnej metalowej smudze przede mną kołyszą się wiatraczki, chroboczą, porwane nagle przez wiatr obracają się na oślepiającym niebie we wszystkie strony, z gorączkową ciekawością, by znowu spaść – nie w bezdenność, lecz dokładnie na powierzchnię, która je unosi. Wokół mnie wirują komary. Przepędza je cygaretka, którą w końcu zapalam. Trzepocząca na dachu domu flaga co rusz na kilka sekund ukazuje swój obraz, swój znak. Na ścianie domu wielkimi literami napis WKRACZAĆ. Stąd, prawie z samego dołu, przy płynnym płynącym metalu można to słowo przeczytać od drugiej strony. Skąd ten szary jak popiół cień leżący na ścianach tamtych domów? Rząd domów za moimi plecami lśni. Jestem człowiekiem, który cieszy się pierwszego dnia wiosny tak jak inni bladeusze, siedzący nad brzegiem albo przemieszczający się powoli. Kilka pielęgniarek pcha wózki inwalidzkie, siedzący blisko wody młody ojciec w wełnianej czapce trzyma w ramionach maleńkie dziecko, także w dzierganej czapeczce. Wyraz twarzy obojga świadczy o zadowoleniu. Zakochuję się w nich, tak jak zakochujemy się w obrazie impresjonisty czy w muzyce Debussy’ego.
Późno w nocy budzę się na łóżku w sypialni, wiem, że domowa apteczka jest w niebiesko-złotym, a kasety z muzyką w kolorowym kartonowym pudełku. Zimne światło stołowej biurowej lampy oślepia. Rygiel przy drzwiach nie jest zasunięty, klucz wyjęty z zamka, więc Franz, mający własny klucz, może oczywiście wejść, także o drugiej nad ranem.
Zasłony w moim pokoju ukrywają fioletową noc. Wiem: dla Franza noc staje się dniem, dzień nocą. Za mroczną chmurą każe bić sercu ziemi; piękny jest deszcz, jak krzaczasta broda, wypełza z ciemnej leśnej jaskini, potem obojętnie mija okna śpiących ludzi, szybkim krokiem, tak naprawdę nie widać go we mgle, ale gwiazda poranna już migocze w jego włosach. Franz pisze gdzieś dalej, linijka za linijką. Litery są jak małe fale, nieczytelne.
Słucham cicho muzyki: Schumann, Schubert. Magnetofon stoi na podłodze, wciśnięty między łóżko i stół. Pokój jest maleńki, ale muzyka otwiera przede mną miniony dzień, dzisiejszą noc. Mogę płakać.
przełożyła Elżbieta Kalinowska