schwob_logo

schwob

 
Wróć do książki

Fragment

Wieczór długiego dnia

Bilge Karasu

Przekład: Anna Sulimowicz

WYSPA

Gdy odwraca głowę, spostrzega, że mroczny kształt się powiększył. Dopiero po chwili Andronikos pojmuje, dlaczego. Wyspa jest tuż, tuż. Niebo nad ciemnym zarysem skalistego wzgórza ledwo dostrzegalnie jaśnieje. Zesztywniałe ze zmęczenia ramiona z obojętną, mechaniczną łatwością, bezmyślnie, jakby bezwiednie poruszają wiosłami. Uszy nie odbierają już żadnych dźwięków. Pióra wioseł zapadają w wodę, wynurzają się z niej, a dziób łodzi rozcina, rozpycha nieruchomą o poranku taflę.

Gdy odwraca głowę, wyspa wydaje się rosnąć w oczach. A jednocześnie im jest jaśniej, tym bardziej jakby maleje. Lada moment brzask oświetli powierzchnię morza. Andronikos drży – delikatny powiew wiatru przeszywa jego ciało, przynosząc z lądu szum lasu, woń sosen. Od jakże dawna już nie czuł tego zapachu. Innego niż te, które otaczały go na co dzień, nowego, nieprzypominającego woni ryb, wodorostów czy soli, którymi pachniała noc. To wszystko jest dla niego nowe, ale Andronikos nie ma czasu, by zaprzątać sobie głowę podobnymi sprawami. Choć właściwie chętnie by ją sobie zaprzątał. Ale nie ma czasu. Nie powinien mieć. A to niby dlaczego? Usta Andronikosa wykrzywia lekki grymas. W klasztorze, w mieście, w Bizancjum to skrzywienie warg uchodziło za rodzaj uśmiechu, niegdyś… W czasach, gdy żył wśród ludzi. Aż do wczoraj… Do wczoraj, czyli tak długo, jak wierzył, że żyje wśród ludzi, dopóki wmawiał sobie, że żyje, dopóki nie zrozumiał, że okłamuje siebie samego, próbując w to wierzyć. Do wczoraj. Nie, nie do wczoraj, lecz do przedwczoraj. Zbliża się świt, to było już dwa dni temu.

Odtąd będzie miał czasu ile tylko zapragnie. Mnóstwo. Po to, by umrzeć, po to, by coś zrobić; mnóstwo, mnóstwo, mnóstwo czasu. Tak dużo, że ta obfitość straci wartość, przestanie mieć znaczenie. Co ma począć z tym czasem? Powinien coś stworzyć, coś zbudować. Lecz aby zbudować… Aby znaleźć siłę niezbędną do tego, by coś stworzyć…

Andronikos śmieje się w duchu. Wciąż potrafi zajmować się takimi głupotami, snuć jedna za drugą bezsensowne myśli… Jałowych, niesłużących niczemu, jak tylko oszukiwaniu się…

Rzecz nie w tym nawet, że jałowe. Są z góry pogodzone z własną jałowością. Nie powinien ich nazywać jałowymi. Nie wolno mu zapomnieć, że sam zgodził się pozostać jałowym, bezdzietnym. By móc do woli używać słowa „miłość”, by bawić się nim do zawrotu głowy, do zamroczenia, aż inni mu uwierzą, aż ich zemdli; by przekonać ich, a przede wszystkim samego siebie, że to dzięki miłości istnieje cały wszechświat, nie wolno mu zapomnieć, iż wyrzekł się rodzicielstwa…

Puścił wiosła, by dłonie nie zaczęły mocniej krwawić – który to już raz od początku podróży? Jaki ma sens liczenie, zastanawianie się nad tym, co dadzą te rachunki, przecież to też już nie jest ważne; powinien w końcu przestać liczyć. Zanurza dłonie w wodzie. Wydają mu się obce, jakby należały do kogoś innego. Pieką. Niemal skwierczą, jak wtedy, gdy kropla wody padnie na rozgrzany na patelni tłuszcz.

I z tym też koniec. Odtąd nie będzie wiosłowania. Może trzeba będzie nosić kamienie – może kilka dni, a może tylko kilka godzin. Tego też nie wie.

Człowiek, by móc coś stworzyć, musi wierzyć. Przede wszystkim wierzyć…

Znów pogrąża się w jałowych rozważaniach, w myślach tak pustych, że nie można ich nawet uznać za jałowe. A niech tam. Co z tego. To nie ma już żadnego znaczenia. Jeśli znów zacznie odtwarzać w myślach wydarzenia dwóch ostatnich dni, jeśli w nich utonie, tak nie zdoła powstrzymać strumienia myśli… Choćby były jałowe…

Andronikos ma teraz tyle samo lat, ile miał tamten wieśniak przybity do krzyża na jednym ze wzgórz Palestyny, w trzydziestym trzecim roku życia, nieświadomy, że zmienił świat.

Ale nie powinien teraz o nim myśleć. Wiele się wydarzyło z jego powodu, ba, jak się wydaje, wciąż wiele się dzieje. Ale nie ma co się oszukiwać. To, co się stało, stało się nie przez niego, ale z powodu sporu między tymi, którzy twierdzili, że podążają jego drogą.

Doszukiwanie się winy u innych… Cóż to da? Zwłaszcza teraz…

Pozostaje mu pogodzić się z własną jałowością, z tym, że nie będzie miał dzieci.

Morze połyskuje w słońcu. Pod marszczoną lekką bryzą powierzchnią, przez toń zieloną jak świeży owoc, przezroczystą niczym szkło albo lód można dostrzec dno. Wyczerpany Andronikos nie spogląda już za siebie. Nie widzi, jak wyspa się przybliża, staje się coraz większa, a jednocześnie płaska, jednowymiarowa w zalewającym ją ostrym świetle. Wie jednak, że tak się dzieje, ale nie czuje potrzeby, by patrzeć. Powietrze powoli się nagrzewa, lecz on drży z zimna. Marznie, choć chłód nocy zaczyna ustępować. Ale to dobrze. Takie drobne doznania, nieznaczne szczegóły otrzeźwiają. A Andronikos nie może teraz zasnąć, nie wolno mu zasnąć.

Nagle toń wody ciemnieje. Zieleń ustępuje miejsca odcieniom żółci i czerni. Trzeba umiejętnie operować wiosłami. Andronikos nie jest żeglarzem, można powiedzieć, że tej sztuki nauczył się dopiero ostatniej nocy. Lecz gdy barwa wody nabiera mrocznego odcienia, należy wiosłować w kontrze – to rzecz oczywista, wiadoma od zawsze‎… ‎

Wodorosty o kształtach kwiatów i drzew są coraz bliżej powierzchni wody. Żółto-czarne plamy skał też. Musi patrzeć za siebie, by znaleźć miejsce, gdzie będzie mógł bezpiecznie przybić do brzegu.

Zaczyna obracać łódź. Powoli, ostrożnie, by nie wpaść na skały. Nie wie, jak wygląda wschodni brzeg wyspy, ale ten, zachodni, jest bardzo skalisty. Ale co tam, najważniejsze, że wreszcie dopłynął. Wody zaczynają się lekko burzyć. Musi podprowadzić łódkę do brzegu, nie zawadzając o kamienie. Wstaje. Łódź się kołysze. Pomiędzy podwodnymi skałami widać przesmyk prowadzący do zatoczki z kamienistą plażą. Spróbuje tamtędy przepłynąć.

Woda znów nabrała jaśniejszego odcienia. Kamienie wydają się szybko zbliżać do powierzchni wody, spod dna łodzi dochodzi ciche szuranie, które nagle potężnieje, zmieniając się w głośny hurgot. Zdezorientowany Andronikos nie wie, co robić. Wiosłować czy wyskoczyć za burtę? Łatwiej będzie chyba wskoczyć. Łódź musi pozostać cała.

Podwija habit, wkłada jedną nogę do wody. Jest zimna. Śmieje się, puszcza kraj szaty, pozwalając mu się zamoczyć. Nie próbuje ustabilizować kołyszącej się łodzi, przekłada drugą nogę przez burtę, wskakuje do wody. Jest głębsza niż sądził, a kamienie na dnie śliskie. Niepewnie stąpając po skalistym dnie, ciągnie za sobą łódź. Woda już nie wydaje mu się taka lodowata. Przyzwyczaił się. Habit, który przed chwilą oklejał mu brzuch, teraz oblepia kolana, łydki.

Mężczyzna wychodzi na brzeg. Szuranie dochodzące spod dna łodzi brzmi teraz inaczej. Andronikos stąpa po wbijających się w stopy kamykach. Są spore, zaokrąglone, ale chodzić po nich wcale nie jest łatwo… Wyciąga łódź z wody. Jeszcze kawałek, jeszcze trochę… By jakaś większa fala jej nie dosięgła. Jeszcze trochę. By nie rzuciła nią o skały. Trzeba wciągnąć łódkę po kamienistej plaży najwyżej jak się da. Ciągnie więc, pcha. Łódź wydaje się nieuszkodzona. Wyjmuje z niej swój dobytek: buty, sznur, nóż, kupione na targu dwa dni temu narzędzia: młotek, dłuto, siekierę. Krąg sera, worek mąki, miód.

Niewielki stosik piętrzy się na kamienistej plaży. Przygląda się kolejnym przedmiotom. Znów ogarnia go śmiech. Czy znajdzie słodką wodę? Musi. Układa wiosła. Tutaj łódź będzie bezpieczna. Jeśli spadnie deszcz, osłoni ją daszek utworzony przez skały. Woda będzie oczywiście spływać z góry, ale pójdzie bokiem. Kamienie nie pozwolą, by fala zmyła łódź. A jeśli pojawią się piraci… Cóż, na to Andronikos nic nie poradzi. Musi zostawić tu łódź. Tak trzeba.

Pakuje do worka to, co przed chwilą wyładował z łodzi. Wkłada sandały, zawiązuje rzemienie wokół kostek. Zapasy zostawi, zabierze je później. Najpierw musi znaleźć drogę, ślady, miejsca, wodę zdatną do picia.

Chowa worek z zapasami pod łodzią. Na wszelki wypadek. Nóż, sznur – tylko je powinien zabrać ze sobą. Mogą się przydać. Jeszcze raz wyciąga worek, wyjmuje zeń co trzeba, po czym wpycha z powrotem. Nóż ma przy rękojeści pierścień, przeciąga przezeń sznur, owija wokół pasa. Ręce ma wolne. Od tak dawna nie miał niczym niezajętych rąk…

Nosił w nich a to krzyż, a to ikonę, a to kadzielnicę, dotykał nimi dłoni, ust, twarzy dzieci, ślepców, kulawych, trzymał w nich świece, ewangelie, różańce‎…‎ A teraz wiosła, niezmordowane, nieznające, co to sen.

Wstrząsa nim dreszcz. Nie czas na drzemkę. Rozgląda się dookoła. Skały wznoszą się stromo. Nie da rady się na nie wspiąć, a przecież musi. Musi znaleźć drogę. Nie wolno mu zostać na brzegu, musi wspiąć się na wzgórze. Bezwzględnie. Wszystko jedno jak.

Niebo nad wzgórzem rozjaśniło się już całkowicie. Andronikos rusza w prawo. Nawis skalny po lewej nie pozostawia żadnej nadziei. Nawet jeśli udałoby mu się nań wdrapać, nie widać choćby najmniejszego występu, po którym mógłby się wspiąć wyżej. A po prawej… Być może…

Dochodzi do końca kamienistej plaży rozciągającej się łukiem u podnóża pionowych skał. Do miejsca, gdzie kamyki znów znikają pod wodą…

Wynurzają się kawałek dalej, za wąskim przesmykiem – wlot do niego otaczają z obu stron masywne skały. Z każdą falą woda wpada do środka, po czym wypływa z powrotem. Andronikos spostrzega, że otwór tylko do połowy znajduje się pod powierzchnią. Mężczyzna wspina się na skałę, zdejmuje buty, wskakuje w morską toń. Stopy natychmiast zaczynają go piec niczym przypalane ogniem. Gdy je podnosi, smużki krwi mieszają się z wodą. Co za głupiec z niego! Powinien był wcześniej dostrzec ostre muszle porastające kamienie. Teraz byłby ostrożniejszy, lecz co z tego, już się stało. Podeszwy ma całe w drobnych rankach, ale morska sól dobrze na to zrobi. Uważnie stawia kroki. Podwodny skalny występ staje się coraz węższy. Andronikos musi rozwiązać sznur, zdjąć ubranie, by całkiem nagi zanurzyć się w wodzie. To dobrze. Przynajmniej się wykąpie. Rozkłada habit na skale, przyciska kamieniem. Ubranie wyschnie, a wiatr go nie zwieje.

Płynie, uważając na kolana, dłonie, brzuch. Dociera do otworu w skałach. Musi zdecydować, co dalej. Postanawia dostać się do środka.

Nasłuchuje. Za każdym razem, gdy woda wzbiera, by z impetem wpaść do otworu, z głębi dochodzi bulgot. Otwór bez wątpienia prowadzi do jaskini. Musi spróbować. W dzieciństwie, zanim wstąpił do klasztoru, wychodził poza mury miasta, na brzeg, by popływać w morzu razem z dzieciakami z dzielnicy. Wtedy umiał dobrze pływać, nurkować. Nie robił tego od lat, ale teraz musi. Tak zrobi.

Bierze głęboki wdech, płynie ku otworowi. Czuje, jak o jego brzuch, krocze ocierają się wodorosty. Nie ma tu ostrych muszli. Podwodne przejście zwęża się nieco. Wyciąga ramiona, by wślizgnąć się do środka, ale nie daje rady. Zaraz się utopi. Z powrotem. Z powrotem. Szybko. Jeszcze szybciej… Wokół robi się jasno. Udało się wypłynąć. Głowę ma już ponad powierzchnią. Przed oczyma latają mu mroczki. Jeszcze raz, głęboki wdech. Znów jest pod wodą. Tym razem wyciąga ręce jak najdalej do przodu. Przepływa wąskim przesmykiem, podciągając się na wystających kamieniach. Jeśli trafi na jakąś ostrą krawędź, nie wypłynie już na powierzchnię. Ale niczego takiego tu nie ma. Ręce w końcu wynurzają się z wody, po nich głowa. Płynie dalej. Znajduje się w ogromnej pieczarze.

Wszystko wokół zalewa seledynowa poświata. Przesmyk prowadzi do wypełnionego niebieskozieloną wodą jeziora pośrodku jaskini. Jego dno jest gładkie, czyste, jakby wybrukowane śliskimi kamieniami.

Andronikos siada na brzegu. Rozgląda się. Dałoby radę żyć tu przez pewien czas. Ale dostęp nastręcza tylu trudności, że nie ma sensu zostawać w jaskini na stałe. Przecież przed nikim nie ucieka, nikogo nie musi się bać. Po co miałby tu zostawać?

W wodzie było cieplej. Andronikos zaczyna marznąć. Nie spał. Nie wolno mu jeszcze zasnąć. Nie jest pewien, skąd płynie światło. Może przenika przez przesmyk? Z pewnością. Ale ta fascynująca seledynowa poświata, w której człowiek zdaje się tonąć, musi mieć też inne źródło. Powinien obejść całą pieczarę. Musi być jeszcze jakiś otwór, inne przejście, inna zatoczka…

Z powrotem zanurza się w wodzie. Nabiera powietrza, nurkuje. Tym razem jego ramiona poruszają się sprawniej. Tak czy owak musi się napracować, nim zdoła wypłynąć. Wydostaje się na powierzchnię. Słońce stoi już wyżej. Poranny chłód znikł. Andronikos ściera dłońmi wodę z nagiego ciała. Habit wysechł. To dobrze. Bardzo dobrze. Czuje się rześko. Przechodzi mu przez głowę, że co rano będzie tu schodzić, by pływać w morzu. Zaraz jednak trzeźwieje. By zejść, trzeba najpierw wdrapać się na górę…

Uważnie przygląda się skałom wznoszącym się ponad tym krańcem kamienistej plaży. Niegdyś dla rozrywki przypływano z miasta na tę wyspę wielkimi łodziami. Łodzie, zwłaszcza te z pałacu, na pewno nie przybijały w tym miejscu. Ale stąd jest najbliżej do lądu… Gdyby dziś odpoczął, jutro mógłby opłynąć wyspę, by znaleźć drogę prowadzącą ongiś na szczyt, choćby pozostały po niej tylko ledwie widoczne ślady. Musi znaleźć jakieś miejsce, gdzie mógłby odpocząć. Za wszelką cenę musi się dostać na wzniesienie. Stamtąd wszystko lepiej widać. Nawet jeśli pałacyk, w którym niegdyś się bawiono, jest dziś ruiną, jakaś jego część może nadaje się zamieszkania. Albo uda się coś zbudować z pozostałych po budynku cegieł, dachówek. Nie, tego Andronikos nie chce. Być może już ktoś zasiedlił ruiny. Może mieszkają tam rybacy. Mało kto zadałby sobie natomiast tyle trudu, by wdrapywać się na szczyt wzgórza. Andronikos chce najpierw tam się rozejrzeć.

Wkłada buty. Nad przesmykiem wiodącym do jaskini dostrzegł płaską skałę. Tam postawi pierwszy krok.

Słońce jest już wysoko. Mocno grzeje w plecy. Za wszelką cenę musi się dostać do lasu. Przy takim zmęczeniu trudno mu znieść upał. Przy takim zmęczeniu…

Pod sosnami będzie mógł się zdrzemnąć. Przekąsić co nieco. W nocy oderwał od bochenka piętkę, powoli przeżuł. Od tamtej pory nie miał nic w ustach.

Udaje mu się wspiąć na skałę. Wszystko idzie po jego myśli. Dwa sążnie wyżej rozciąga się kolejna skalna półka, podobna do pierwszej. Ale gdy próbuje się na nią dostać, kamień kruszy mu się pod palcami, drobne odłamki toczą się w dół. Nie ma się czego uchwycić. A gdyby tak wydłubać luźną glebę… Pod ostrzem noża spod kamyków i piasku zaczyna się wyłaniać skalny występ. Jeszcze kilka skrobnięć dookoła‎… Jeśli odsłoni skałę, będzie miał czego się złapać. Nagle czuje piekący ból kolan. Gdy całkowicie oczyści skalny ząb, podciągnie się do góry. Jeszcze odrobina wysiłku…

Dostrzega wystający korzeń. Niepotrzebny mu już skalny występ. Teraz pójdzie łatwo. Andronikos nie może się nadziwić, że udało mu się wspiąć na drugą półkę. Nie sądził, że mu się uda.

Dalej nie jest już tak stromo. Podpierając się rękami, wdrapuje się na górną krawędź klifu. Musi stąpać ostrożnie – na suchym sosnowym igliwiu łatwo się poślizgnąć. Robi jeszcze dziesięć kroków, w końcu wchodzi pomiędzy drzewa. Sosny sterczą wykrzywione niczym poczerniałe, rozmiękłe od żaru świece. Las świec o szerokich, rozlanych, zielonych płomieniach, cień, półmrok… Idzie dalej. Podłoże jest bardzo śliskie. Ale nawet jeśli noga mu się omsknie, może się uchwycić pni, korzeni. Zresztą teren powoli staje się coraz bardziej płaski. Za pazuchą Andronikos ma kawałek chleba, który zachował z nocy. To wystarczy, by zaspokoić pierwszy głód. Po więcej będzie musiał zejść z powrotem na brzeg. Na samą myśl o tym ogarnia go zwątpienie. Ale znajdzie jakiś sposób. Teraz musi wejść na szczyt. Tylko tyle… Właściwie rzecz w tym, że musi znaleźć prowadzącą tam drogę, ścieżkę.

Spomiędzy drzew zrywa się lekki wiatr. Andronikos słyszy delikatny szelest. Las zaczyna cicho szumieć…

Zapach sosen. Nie woń wydzielana przez kilka drzew rosnących w jakimś ogrodzie, ale intensywny aromat lasu pokrywającego jak okiem sięgnąć cały ląd aż do morza. Nie wytrzyma już dłużej. Siada, opierając się plecami o drzewo. Ziemia jest nagrzana, pachnąca. Mimo to czuje na skórze chłód. „Nie wolno zapominać o morzu”, mówi sam do siebie. Do jego uszu dociera własny głos: drżący, bojaźliwy‎… Przede wszystkim bojaźliwy. Musi się przyzwyczaić do brzmienia własnego głosu, przyzwyczaić się do bycia słyszanym, nawet jeśli mówi sam do siebie. Musi przypomnieć sobie wszystko, o czym przyszło mu zapomnieć w klasztorze, musi spróbować ożywić to na nowo, jeśli ma na tej wyspie wieść życie mnichów, którzy przed trzema czy czterema stuleciami tu właśnie oddawali się nabożnej pokucie. Owi święci mężowie przepełnieni niezłomną wiarą żyli w górach, w dzikiej puszczy, na pustyni… A przynajmniej tak o nich mówiono‎… ‎

Czy rzeczywiście tak było? Czy też myśl, że tak było, miała zadowalać tych, którzy zostali czy to na wsi, czy w mieście, niezdolnych wieść życia z dala od innych ludzi, czerpiących siłę z przebywania wśród nich. A bo to wiadomo? O niektórych mnichach krążyły legendy. Siłą swej wiary mieli przenosić góry, władać zwierzętami, rzucać diabła na kolana… Ale musieli wśród nich być też tacy, którzy się bali, którzy z samotności tracili rozum. Brali zwidy za rzeczywistość, gotowi uznać własny głos, własny cień za oznakę istnienia niematerialnych bytów. Jak inaczej bowiem powstałoby tyle opowieści o tym, jak napotkawszy wśród gór czy na pustyni diabła, toczyli z nim zawzięte boje? Dlaczego szatan miałby nawiedzać właśnie ich, skoro nie ukazywał się nawet w miastach tak zatłoczonych, że trudno przejść ulicą, nie nadeptując innym na stopy ?

Nie nadeszła jeszcze pora na podobne rozmyślania. Najpierw trzeba się rozejrzeć po okolicy, dobrze ją poznać. Tym powinien się teraz zająć…

Ni stąd, ni z owąd przychodzi mu na myśl to, co matematycy nazywają zerem. Nagle wydaje mu się ono czymś zupełnie innym niż termin, którego dotychczas używał na określenie własnego nieistnienia. Tylko Bóg był zdolny sam zapanować nad Chaosem. Ludzie potrzebowali cyfr, by przezwyciężyć nicość. Jeden, dwa, trzy… Las jest tym zerem, z którego trzeba wspinać się wyżej, na kolejne poziomy: pierwszy, drugi, trzeci, zaczynając od zera. Zacząć od zera… Siłą rąk, siłą umysłu, siłą człowieczeństwa budować coś, tworzyć…

Wcześniej unikał myślenia w kategoriach imperatywu, teraz też jest zdecydowany tego nie robić. Wstaje, spogląda w stronę szczytu. Ku swemu zaskoczeniu dostrzega, że im bardziej się do niego zbliża, tym rzadziej rosną drzewa. Niżej las wydaje się gęstszy, jakby drzewa chroniły się nawzajem. Być może to tylko złudzenie. Ale wyżej jakby więcej światła wpada pomiędzy ich gałęzie. Gdy tam dotrze, zobaczy, czy tak jest w rzeczywistości.

Zaczyna wędrówkę pod górę. Słońce musi być już całkiem wysoko. Tam, gdzie drzewa rosną w większych odstępach, jego promienie przenikają przez korony. Andronikos zmierza na wschód, pozycja Słońca wskazuje mu, że do południa zostały mniej więcej trzy godziny. Nie całkiem wcześnie, ale też nie całkiem późno. Jeśli jednak chce coś zjeść, nieco odpocząć, musi dotrzeć na szczyt, zejść z niego, po czym wspiąć się nań ponownie. Nie ma innego sposobu.

Odłamuje kawałek chleba. Wkłada do ust. Będzie go tylko przeżuwał. Jeśli bowiem zacznie jeść w trakcie wspinaczki, nie będzie mógł będzie w stanie zapanować na oddechem. Nie powinien też stawiać kroków zbyt szybko ani nazbyt powoli. Trzeba znaleźć właściwe tempo, tempo tego wzgórza. Trzeba dostosować krok do rytmu bicia serca, pulsowania w skroniach, nadgarstkach. Do wyznaczonego przez Boga rytmu, który bywa zmienny, ale nigdy się nie myli, do tej niezawodnej miary, której zakłócenie kończy się zawsze jednakowo.

A przecież śmierć jest czymś niepotrzebnym, pustym. Andronikos zapomina o kęsie chleba, który ma w ustach. Śmierć jest czymś, czego trzeba unikać. Jeśli z jakiegokolwiek powodu ów wewnętrzny rytm zostanie zakłócony, nic już nie da się zrobić. Czasem Bóg zatrzymuje to, co sam puścił w ruch. Lecz gdy to ręka innego człowieka sięga, by przerwać puls życia, można zrobić tylko jedno: złapać tę rękę, z całych sił wykręcić ją w nadgarstku, a jeśli trzeba, po prostu odciąć. Albo… Nikt nie ma prawa odbierać życia, nie powinien mieć. Albo… ‒ zastanawia się Andronikos ‒ jest jeszcze to, co sam zrobiłem. Ucieczka. Można uciec. Jeśli brakuje siły, by ową rękę wykręcić, jeśli nie ma się tej siły, jeśli nie ma się wiary, że się ją znajdzie, pozostaje tylko ucieczka…

Andronikos przypomina sobie o kawałku chleba, który ma w ustach. Zatrzymuje się, by przeżuć rozpulchniony od śliny, napęczniały, nieprzyjemnie rozgrzany kęs. Jakie ładne są pnie drzew. Twarde, ciemne, pachnące. Nie wydają się już podobne do rozmiękłych świec. Nie przywodzą na myśl szczap na opał. Warstwy łuszczącej się, cienkiej jak błona kory, miejscami zgrubiałej, miejscami spękanej, z wyglądu gładkiej, choć w rzeczywistości chropawej, a tak miłej dla oka… W zagłębieniach połyskujące, czasem lekko zmatowiałe krople intensywnie pachnącej żywicy‎… ‎

Gdy tak rozmyśla o drzewach, powinien zwrócić uwagę także na zalegające pod drzewami szyszki, jedne całkiem pokruszone, inne jeszcze całe, na dywany opadłych igieł. Sosna to nie tylko pojedyncze drzewo, lecz także natura sama w sobie, skomplikowany układ rozpościerający się między niebem a ziemią. Obok poczerniałych, połamanych starych szyszek leżą młode, zielone zalążki, szyszkowe sny. Niech spadają za sprawą wyłącznie wiatru i słońca. Niech żadna ręka nie próbuje ich zerwać‎… ‎

Ma ochotę wziąć jeszcze kęs chleba, ale rezygnuje. To śmieszne, myśleć o ocaleniu sosnowych szyszek, podczas gdy zarzyna się owce, gdy łany pszenicy padają skoszone. Ale takie szyszki też bywają do czegoś potrzebne. Jeśli nie leżą pod drzewem, zrywa się je z gałęzi. Ale najważniejszy jest człowiek. Czyż Bóg nie stworzył wszystkiego po to, by człowiek mógł żyć? Zdaniem Andronikosa trudno w to nie wierzyć, przynajmniej dopóty, dopóki się zachowuje władzę nad własnym umysłem. Chciałby pomyśleć, że sam w to nie wierzy. Nie umie. Potrafi w stanie się nad tym zastanawiać. Przymyka oczy. Wolałby uwolnić się od tej myśli, zająć się inną. Jeśli podważa się ten podstawowy fakt, cóż wtedy pozostaje? Nie można usprawiedliwiać wykorzystywania człowieka przez człowieka, nie można się za tym opowiadać. To niedopuszczalne…

Bóg nie stworzył ludzi po to, by jedni dla drugich byli zabawką. Tak, ale jeśli przez pychę, którą w naszych sercach zasiał szatan, spodoba się nam taka myśl… Pulsujące ćmienie powyżej skroni uświadamia Andronikosowi, że od wielu godzin nic nie pił. Dzban z wodą został na dole, w łodzi… Jego zawartość wystarczy mu na co najwyżej dwa, może trzy dni. Dłużej zresztą nie można jej przechowywać, bo stęchnie, zalęgną się w niej robaki. Andronikos zaczerpnął jej ze studni na głównym placu wsi, tej, w której znalazł łódkę. W taki upał trudno, by woda długo pozostała świeża. Powinien był wcześniej o tym pomyśleć. Znalezienie wody jest ważniejsze niż dotarcie na szczyt. W dodatku chodzi o szczególną wodę, ze źródła, które, jak było napisane w dziele jednego z mnichów, tryskało gdzieś na tym wzgórzu. Andronikos pamięta, jak o tym czytał. Gdzieś tutaj w dawnych czasach była woda. Tak pisał mnich. Musi ją odnaleźć, jeśli ma tu zostać.

Zostać tu… Jeśli nie znajdzie wody, będzie musiał opuścić wyspę, a czas jego wędrówki się wydłuży. Upłyną całe dnie, nim gdzieś osiądzie, nim będzie mógł coś zrobić. Poza tym niewiele się zmieni. Będzie musiał popłynąć gdzie indziej. W tej chwili jednak nie jest w stanie pomyśleć, wyobrazić sobie, dokąd miałby się udać. Nawet przeciwległy brzeg wydaje się rozpływać w nieokreśloności… Nie ma mowy o powrocie do miasta, nie dopuszcza nawet myśli o tym. Ale nie zamierza też włóczyć się bez celu, marnować czasu. A jeśli chodzi o robienie czegoś, to…

Ot, siła przyzwyczajenia. Człowiek nie potrafi przestać myśleć o tym, co będzie robił. Coś robić… Coś trzeba… Hodować pszczoły, karmić ptaki, zwierzęta, uprawiać warzywa, owoce‎… ‎ Uśmiecha się.

Do tego potrzeba wcale niemało. Jaj, piskląt, młodych zwierząt, nasion, sadzonek. Można to wszystko znaleźć we wsiach na przeciwległym brzegu. Ale wieśniacy nie dadzą mu tego za darmo. By kupić, trzeba mieć pieniądze… Jeśli powie im, że jest mnichem, wyśmieją go. Jeśli to zatai, nabiorą podejrzeń. A w obecnych czasach to właśnie wieśniacy są najbardziej nieufni.

Teraz jednak nie czas na to. Szczyt, woda, schronienie. A właściwie w innej kolejności: woda, szczyt, schronienie. Nie ma innego wyjścia.

Wśród drzew gdzieniegdzie pojawiają się skały. Porasta je mech. W księgach czytał, że można go żuć. Zaspokaja głód, gasi pragnienie. Ale Andronikos ma jeszcze czas, zanim będzie musiał tego spróbować.

Nasłuchuje. Szum wiatru, trzaski, szelesty, trzepot skrzydeł, krzyki mew, cykady nieśmiało zaczynające swe śpiewy… U podnóża skał gęste krzaki. Nawet jeśli gdzieś po kamieniach spływa woda, nie słychać jej cichego szemrania. A płynących z szumem potoków na tej wyspie nie ma. Nogi muszą go nieść dalej. Nie może się zatrzymywać, nie może też przyspieszać.

Skały zaczynają się piętrzyć jedna na drugiej, warstwami. Tworzą rodzaj schodów o bokach obrośniętych mchem, a z wierzchu pokrytych igliwiem, szyszkami, pancerzykami martwych owadów. W mieście takich szczątków się nie spotyka, tam insekty zgniata się stopą na wilgotną masę, która potem wysycha i zamienia się w pył. Tu jest inaczej.

Myśli o mieście. Co się tam teraz dzieje? Kto teraz ginie na ulicach, czy coś jest niszczone, palone? Co zrobili jego towarzysze, gdy tego ranka nie ujrzeli go wśród siebie? Od razu dali znać o jego ucieczce czy też czekali? Jeśli czekali, to na co? A jeśli powiadomili zwierzchników, to co im powiedzieli?

Z powiadomieniem wstrzymali się zapewne do czasu, aż po porannym nabożeństwie – ciekawe, jak przebiegło, czy coś się zmieniło? – pod przewodnictwem przeora zwołane zostało wielkie zgromadzenie. Podczas niego każdy występował na środek, by w obecności zebranych oświadczyć, przysiąc, że odrzuca dawną wiarę, by przyjąć nową, że jego oczy z całą jasnością dostrzegły, jak wielkim grzechem było oddawanie czci wizerunkom, że nigdy więcej tego występku nie popełni. Wtedy zapewne się wydało, że Andronikos uciekł, a właściwie nie tyle uciekł, ile nie ma go wśród zgromadzonych. Jedynie Ioakim oraz Andreas mogli się domyślać, że zbiegł. Mogli coś przeczuwać. Przypomnieli sobie jego zachowanie poprzedniego dnia, nagłe pragnienie wyjścia do miasta, pospiech, zdenerwowanie… Nie ujrzawszy go na wieczornej modlitwie, mogli przypuszczać, że zamknął się w swojej celi. Ale rano było już inaczej. Nawet jeśli zaczekali do porannej mszy, zrobili tak nie dlatego, by mógł zyskać na czasie, lecz dlatego, że nie mogli się zdecydować, jak postąpić. Gdy stało się jasne, że uciekł, ci, którzy nie darzyli go sympatią, zapewne nazwali go łajdakiem, a ci, którzy go lubili, pomyśleli o nim jako o bohaterze. Ci, co go nie lubili…

Z lewej strony las się kończy. Andronikos staje na skale pomiędzy dwoma zagajnikami. Morze. Błękitne, ogromne, gładkie, połyskujące morze. Szumiące z dala, rozedrgane. Błękit. Czysty, bez tonów czerwieni, bez domieszki zieleni, złocistych lśnień, wszechogarniający, usuwający w cień wszystko inne, przy którym blednie nawet niebieska barwa peleryny okrywającej ramiona Marii Panny na świętych obrazach. Niedaleko od brzegu skupisko skał o dziwacznym kształcie. To też wyspa, ale widać od razu, że na niej nie ma wody. Sucha, wypłowiała, gdzieniegdzie pokryta kępkami jakichś nędznych zarośli. W dali, hen, hen, zamglony zarys brzegu. Wieś, gdzie znalazł łódź, skąd wyruszył w drogę, jest malusieńką zieloną kropką na skraju morza. Gdyby o niej nie wiedział, gdyby nie zapamiętał jej położenia, nie byłby w stanie jej dostrzec. Powoli obraca głowę coraz dalej w lewo. Nieśmiało, z obawą. Do miejsca, gdzie we mgle rysuje się ciemniejsza plama, gdzie pod kopułami setki ludzi odżegnują się właśnie od starej wiary, wstępują na nową drogę…

Nie był bohaterem. To nie miało nic wspólnego z bohaterstwem.

Ale ci, którzy go nie znosili… Właściwie dlaczego go nie lubili? Byli tacy, którzy chcieli nawiązać z nim jakąś bliższą więź. Żadnemu nie okazał sympatii. W klasztorze wszyscy są braćmi. Jemu tyle wystarczało. Przyjaźni Andronikos nie pragnął. Od dawna też unikał uczestnictwa w dysputach, przestały go jakkolwiek interesować. Z góry wiadomo bowiem, co będzie ich przedmiotem. Dotyczą spraw, które dyskusji nie wymagają. Nie wiodą też do żadnych konkluzji, sprowadzają się do wielogodzinnego powtarzania przez kilka osób kompletnych bzdur, które potem wbijane są słuchaczom do głów. Dla podparcia rzekomych tez wylicza się przy tym rozmaite autorytety, choć w podtekście daje się wszędzie wyczuć obecność wyrażenia „moim zdaniem”. Tak wyglądają dysputy. Tak wyglądały. Teraz powinien myśleć o nich jako o czymś, co było, ale już minęło. Zgodnie z tym budować zdania. W czasie przeszłym.

Andronikos początkowo czuł strach. Nie przychodził na dysputy, nie chciał w nich uczestniczyć, w końcu wręcz nie mógł. Co gorsza, nie czuł żadnego wewnętrznego bodźca, by się zmusić. Nie czuł, gdyż – co było najbardziej przerażające – nie wierzył w konieczność ani znaczenie przedmiotu tych dysput. Dyskutowanie było kompletnie pozbawione sensu. Uczestnicy odbiegali od właściwego tematu, zaczynali rozprawiać o rodzajach dachówki na pokrycie dachu klasztoru.

Czuł złość wobec samego siebie. Powinien był im powiedzieć, co myśli. Spróbował raz czy dwa. Spojrzeli na niego, zaśmiali się, rzucili kilka stanowczych słów, kazali iść precz. Od tamtej pory patrzyli na niego krzywo.

Im wyrażenie przywiązania do nowej wiary, przysięga, że pozostaną jej wierni, nie sprawi trudności. Zapewne nazywają go teraz łajdakiem. Łajdak. Bo uciekł. A może niesprawiedliwie ich osądzał?

Co w takim razie z tymi, którzy go lubili? Co z Ioakimem, Andreasem?

Zapatrzony w morze, w przeciwległy brzeg Andronikos wstaje z kucek.

Ioakim był młody, ale nie przejawiał młodzieńczej zadziorności. Uległy, z kręconymi jasnymi włosami, które w skrętach loków wydawały się ciemniejsze, i zarostem w różnych odcieniach rudoblond. Nieśmiały Ioakim, który od pierwszego dnia w klasztorze trzymał się na uboczu, dopiero po dłuższym czasie nauczył się unosić kącik ust w niby uśmiechu, aż powoli zaczął się nawet śmiać. Polubił Andronikosa, przywykł zadawać mu pytania, by po chwili namysłu zgodzić się z jego odpowiedziami. Być może teraz właśnie przyszła jego kolej zabrać głos na zgromadzeniu. Wygłoszenie kilku zdań przysięgi przez czterdziestu ludzi nie trwa długo. Nie może trwać długo. Chyba że z powodu nieobecności Andronikosa uroczystość się przedłuża…

Jeśli przyszła już kolej na Ioakima, to pewnie onieśmielony stanął pośrodku zgromadzenia, po czym najpierw łamiącym się, ochrypłym głosem, z czasem dopiero nabierającym stanowczości, lecz wciąż pobrzmiewającym łagodną nutą, wypowiedział przysięgę.

Być może on również był zły na Andronikosa. Za to, że ten odszedł, nic nie mówiąc, nie zabrał go ze sobą, nie ufał mu na tyle, by powiedzieć, dokąd idzie. Ale Andronikos pragnął wyruszyć w drogę samotnie. Nie chciał nikogo za sobą ciągnąć. Dlatego poszedł do Galaty, gdzie kupił, co trzeba, po czym umówił się z pewnym żeglarzem, by ten zabrał go do Chalkedonu. Na łodzi, która wysadziwszy go w osadzie na przeciwległym brzegu Bosforu, wiozła towary dalej, do Nikomedii, był tylko jeden człowiek, który go znał. Handlarz tkaninami. Jego kolega z dzieciństwa. Jeden z tych, z którymi bawił się na ulicy, pływał w morzu… Jeden z tych…

Andronikos go rozpoznał. Teraz był to mężczyzna w średnim wieku, z brzuszkiem, co chwila poprawiający swą szatę w jasnych kolorach, jakby chciał pokazać, że wiedzie mu się w interesach, co chwila wybuchający głośnym, dźwięcznym śmiechem. Andronikos starał się trzymać z dala od dawnego kolegi. Tamten zapewne nie rozpoznałby Andronikosa w przypominającym wronę długobrodym uciekinierze z klasztoru, ubranym w niegdyś czarny, a obecnie zielonkawofioletowy habit, oraz stożkowatą czapkę, spod której wystawały długie wypłowiałe pasma ciemnoblond włosów. A nawet jeśliby rozpoznał, co by sobie pomyślał?

A Ioakim, choćby się starał, i tak nie dowie się, gdzie jest Andronikos.

Słońce zbliża się do południa. Andronikos musi zejść ze skały i ruszyć dalej. To, co zrobił, to szaleństwo. Migotliwy blask morza staje się męczący dla oczu. Czas mija. Po kamieniach powinno mu się wygodniej iść. Skalne stopnie wiodą ku górze. Cykady rozszalały się na dobre, śpiewają zawzięcie w oszałamiającym chórze. Wiatr pachnie teraz mocniej. Zarośla wydzielają ciężką, miodową woń. Miesza się ona w powietrzu z zapachem sosen…

– Mój Boże – powiedział Andronikos – żebym tak znalazł choć trochę wody… – Do jego uszu znów dobiega dźwięk własnego głosu. Nie zdawał sobie sprawy, że powiedział to głośno. Musi na to uważać. Człowiek powinien mieć świadomość, czy mówi sobie coś w duchu, czy też wypowiada słowa na głos.

Promienie słońca, które padają na ziemię w miejscach, gdzie drzewa rosną rzadziej, palą coraz mocniej. Andronikos milknie. Zmierza ku szczytowi, uważając, by myśli nie zamieniały się w słowa. Ioakim go nie znajdzie. Ioakim gniewa się na niego, bo nie powiedział, że odchodzi. Ioakim przyjął nową wiarę i przysiągł, że pozostanie jej wierny…

W ostatnich dniach Ioakim stale spoglądał pytająco na Andronikosa, chciał się od niego dowiedzieć, co powinni zrobić, jeśli potwierdzą się krążące pogłoski. Chodziły słuchy, że ostateczna decyzja została już podjęta. Modlitwy przed świętymi obrazami, całowanie ich, oczekiwanie, że spełnią prośby zawarte w modlitwach, nie były niczym innym jak bałwochwalstwem. Podobnego zdania był lud we wschodnich prowincjach, wierni nie kryli już, że im się to nie podoba i że państwo zmierza ku przepaści. A do tego jeszcze Arabowie. Stanowili zagrożenie, znani byli ze swej nienawiści do wszelkich wizerunków. Co kierowało cesarzem w Bizancjum, że podjął taką decyzję, nie wiadomo, trudno było to zrozumieć. Ale zgodnie z edyktem nie mogło być już dłużej tak, by wiara, która odrzucała bożków, kult ich wyobrażeń, wymagała jednocześnie modlenia się do obrazów. Słyszało się też wypowiedzi, że Kościół nigdy oficjalnie nie oświadczył, iż popiera kult ikon. Skoro tak, to czemu kościoły były ich pełne? Dlaczego wszyscy, od samego cesarza poczynając, wierzyli w świętość obrazów? Ioakim próbował to pojąć. Andronikos nie miał ochoty nawet o tym myśleć, ale on także starał się zrozumieć.

Bożki, czyli ikony muszą zniknąć, nowa wiara będzie się obywać bez nich. Ale ich łatwo wyrugować się nie da. Próba usunięcia malowidła znad pałacowej bramy skończyła się rozlewem krwi. Nie chodziło zresztą tylko o sam obraz. W już przepełnionych bojaźnią sercach ludzi narastał lęk, że cesarz zechce zająć miejsce Chrystusa. Mówiono, że władca nie pozwoli, by podobne zajścia się powtórzyły. Obrazy mają zostać spalone. Spalone. Uznano, że ludzie będą stawiać opór, będą ślepo trwać przy dawnej wierze, nie zechcą jej zarzucić, więc by sprowadzić ich na właściwą drogę…

Inni z kolei twierdzili coś zgoła innego. Wielość pogłosek dotyczących rozmaitych szczegółów tego, co miało nastąpić, wskazywała, że pomiędzy osobami decydującymi o toku całej sprawy istniały – przynajmniej na początku – nieporozumienia. Ponoć zwoławszy Radę Cesarską, władca zażądał zatwierdzenia edyktu o ikonoklazmie. Patriarcha się nie zgodził, wobec czego natychmiast został zdjęty ze stanowiska. Cesarz mianował nowego, posłusznego jego rozkazom. Plotki o tym zdarzeniu błyskawicznie obiegły miasto. W oficjalnym komunikacie jako przyczynę ustąpienia patriarchy podano jednak zły stan zdrowia.

Kto wie, być może tę decyzję podjęto tylko na pozór jednogłośnie. Prawda mogła być zupełnie inna. Jeśli wierzyć pogłoskom, mogły kryć się za nią różne względy. Ponoć w sprawie maczali palce możni ze wschodnich prowincji, którzy niedługo przedtem przybyli do Bizancjum. Podobno wspominali o narastającym na Wschodzie sprzeciwie wobec kultu obrazów. Cesarz w walce z Arabami musiał zapewnić sobie wierność żołnierzy wschodnich oddziałów. Ci zaś jak jeden mąż byli za ikonoklazmem. O tym wszystkim różnie się mówiło. Dla Andronikosa jednak te wszystkie jawne i ukryte przyczyny nie miały żadnego znaczenia. Ważne było jedynie to, co zrobi, co powinien zrobić w dniu, gdy nowe rozporządzenie wejdzie w życie.

Nagle zerwał się silny wiatr. Andronikos przystanął. Po chłodzie podmuchu, lepkiej wilgoci, jaką poczuł na policzku, gdy wiatr owionął jego twarz, pojął, jak bardzo był spocony. W tym samym momencie uświadomił sobie, że bolą go podeszwy stóp. Zapomniał, że poranił je o ostre odłamki muszli. Jeśli znajdzie wodę, będzie mógł je obmyć, to przyniesie ulgę. Póki co piekły go niemiłosiernie.

Musi jednak iść dalej. Nic innego mu nie pozostało. Rozwiązuje więc tylko rzemienie, zdejmuje buty, wytrząsa z nich sosnowe igły, piasek, drobne kamyki. Wsuwa z powrotem na stopy, zawiązuje.

Andreas zaś po wielu latach dyskusji, sporów zamilkł. Można powiedzieć, że przez kilka lat nie zabierał głosu. Niedawno jednak dał upust swoim przemyśleniom. „Jeśli tak dalej pójdzie, wrócimy do pogaństwa” – oświadczył. Chodziło o zdarzenie przed bramą pałacu. Tamtej nocy do klasztoru dotarła wieść, że tłum, złożony głównie z kobiet, podniósł tumult, gdy rozbito na kawałki widniejący nad wrotami wizerunek Chrystusa. Pałacowego urzędnika, którego oskarżano o wydanie rozkazu jego zniszczenia, zabito. Wkrótce po tym zajściu cesarz miał rozpocząć represje, a na miejscu obrazu kazał zawiesić krzyż. O tym jednak Andreas jeszcze nie wiedział. Darzył Andronikosa zaufaniem, zapewne dlatego też powiedział mu, co myśli. Wtedy opowiadał się za cesarskim rozkazem. Ale w klasztorze nic się nie zmieniało…

Andreas słusznie darzył Andronikosa zaufaniem. Nie należał on bowiem do tych, co zaraz rozpowiedzieliby po całym klasztorze myśl tak sprzeczną z doktryną uznawaną dotychczas za słuszną. Ale Andreas mylił się, gdy sądził, że Andronikos się z nim zgodzi, przyzna mu rację. A poza tym, czy Andreas rzeczywiście tak uważał?

Andronikos zadrżał, gdy usłyszał jego słowa, zdołał tylko zapytać, dlaczego taka myśl przyszła Andreasowi do głowy, tak nagle, po tylu latach modlenia się do ikon, tylu latach otaczania ich – szczerze lub jedynie na pokaz – czcią. Andreas odpowiedział, że to rezultat przemyśleń… Ta odpowiedź nie zadowoliła Andronikosa. Zapatrywania mogą ewoluować z czasem, ale przemianę tego rodzaju dałoby się wyczytać choćby z wyrazu twarzy. Andreas był dojrzałym mężczyzną, miał dość czasu, by wszystko przemyśleć. Jeśli jednak przyjąć, że w pewnym momencie, nagle, jakby uderzył w niego piorun, zmienił zdanie w kwestii ikon, powinien był rozważyć także skutki takiej decyzji, skoro chciał postępować zgodnie z tym, co myślał. Tymczasem zaledwie kilka godzin później, podczas wieczornego nabożeństwa w zachowaniu Andreasa nie dało się zauważyć najdrobniejszej zmiany. Oznaczało to, że Andreas albo wcale nie uważał, że oddawanie czci wizerunkom jest czymś niewłaściwym, albo rankiem owego dnia skłamał. Czy chciał poddać Andronikosa próbie? Nie miał przecież do tego żadnych podstaw. Andreas był człowiekiem małomównym, wyrażał się zwięźle, starannie ważył słowa. Podczas dyskusji nie dawał się porwać emocjom. Ale widać było, że to, co mówi, mówi z przekonaniem, szczerze.

Andronikos zatrzymuje się. Wiatr ustał. Zarośla, dęby ostrolistne pachną jeszcze mocniej, bardziej upajająco. Wokół panuje cisza, jeśli nie liczyć śpiewu cykad. Z oddali dochodzi delikatny szum; przypomina słyszany z bardzo daleka odgłos fal rozbijających się o skały… Ale morze jest spokojne. Tafla migoczącego w słońcu płynnego srebra. Źródłem szumu może być szemrząca gdzieś w pobliżu woda. Andronikos wzdryga się. Uświadamia sobie, że zapomniał, iż ma jej szukać. Źródło, o którym napomknął mnich, może się znajdować po którejkolwiek stronie wzgórza. Znaleźć je ot, tak, od razu, to byłoby zbyt proste. A może tylko się łudzi? Nagle przypomina sobie słowa mnicha, iż ten pił wodę, obmywał się przy wschodzącym słońcu. Zapomniał o tym. Tak czy siak, od rana zmierzał na wschód.

Następnego dnia Andreas przyszedłszy do Andronikosa, kontynuował to, o czym zaczął mówić. Powiedział, że kult wizerunków, wiara w ich moc ma swój początek w czasach wojen z Persją. Andronikos nie potrafił stwierdzić, czy tak rzeczywiście było. Nigdy wcześniej o tym nie słyszał. W jego pojęciu ikony od zawsze były uważane za święte. „Ormianie czczą krzyże, a nie obrazy” – oświadczył w końcu Andreas. To zaskoczyło Andronikosa. Powoływać się na Ormian – coś takiego tylko Andreasowi mogło przyjść do głowy. „Nie jestem wrogiem ikon – dodał na zakończenie Andreas – ale przeraża mnie zabijanie w imię obrazów, uznawanie ich za taką świętość…”.‎

Andronikos nagle pojął, że te słowa odnoszą się do edyktu. Cesarski zakaz dotyczył nie ikon jako takich, ale ich kultu. Andronikos był zły na siebie. Ależ był głupi. Dlaczego wcześniej się nad tym nie zastanowił, dlaczego nie zamienił z Andreasem choć paru słów na ten temat?

Przychodzi mu do głowy obejrzeć się za siebie. Widzi, jak dużą odległość już pokonał, jak wysoko się wspiął. W dole dostrzega jedynie niewielki fragment kamienistej plaży. Na zboczu powyżej widać coraz mniej skał, za to coraz więcej drzew. Trudno ocenić na pierwszy rzut oka, czy zbliża się do szczytu. Dokądkolwiek spojrzy, wszędzie sosny. Co prawda rosną tu nieco rzadziej, ale przed Andronikosem chyba jeszcze spory kawał drogi…

Przede wszystkim musi znaleźć źródło, jeśli rzeczywiście gdzieś tu jest. Woda, którą mnich obmywał się przy wschodzącym słońcu, może znajdować się równie dobrze po drugiej stronie wzgórza. A Andronikos nadal nie dotarł na samą górę. Może zatem powinien powiedzieć sobie: najpierw szczyt, potem źródło?

Nagle czuje, jak bardzo jest zmęczony. Przysiada pod drzewem. Spojrzawszy w prawo, dostrzega wypukłość terenu, coś jakby spłaszczony grzbiet. Z niego może będzie miał lepszy widok. Wstaje, kieruje się w tamtą stronę. To, co wydawało mu się wypukłością, okazuje się jedynie złudzeniem, ale rzeczywiście, stąd można lepiej się rozejrzeć. Już wie, którędy ma iść, by dotrzeć na szczyt. Opiera plecy o starą, powykręcaną sosnę. Wyjmuje zza pazuchy chleb. Odgryza kawałek. Zaczyna niespiesznie żuć.

Im więcej krążyło różnych pogłosek, tym bardziej nabierał przekonania, że zaczyna rozumieć postawę Andreasa. Ten nie kłamał, skoro powiedział, że wierzy; rzeczywiście wierzył, iż modlenie się do świętych obrazów należy uznać za bałwochwalstwo. A to z kolei uznawał za coś złego. To było jasne. Czemu jednak dalej modlił się do ikon? Tego Andronikos nie mógł pojąć. Andreas wypowiadał własne poglądy czy poglądy cesarza? Czy cesarski rozkaz liczył się dlań bardziej niż osobiste przekonania? Za słowami, które wypowiadał, mogły się kryć jakieś inne zamiary, pragnienia…

Tak czy siak, dla Andronikosa nie miało to już żadnego znaczenia. Nie mogło mieć. To, że Andreas wciąż modlił się do ikon, było zapewne jedynie efektem przyzwyczajenia, czynnością wykonywaną w oczekiwaniu na oficjalną zmianę zasad wiary. Prostą, mechaniczną, nieangażującą ani serca, ani umysłu. Z tym Andronikos nie mógł się pogodzić. Nie rozumiał tego, ale jednocześnie tylko w ten sposób był w stanie wyjaśnić zachowanie Andreasa. ‎

Andronikos wkłada do ust ostatni kawałek chleba. Żuje go powoli, by nie wzmagać pragnienia, nie dopuścić, żeby kęs uwiązł mu w gardle. Odtąd nie ma już nic więcej do zrobienia. Powinien jeszcze tylko znaleźć wodę, to wszystko.

Gdyby tamtego dnia, gdy pojawiły się ostatnie pogłoski, Andreas spojrzał na niego znaczącym wzrokiem, tak jakby mówił: „A widzisz?”, Andronikos mógłby się rozzłościć. Ale tamten tego nie zrobił. Podszedł za to i zapytał: „Wiesz, co ja myślę. A co ty zamierzasz uczynić?”. Andronikos nie odpowiedział. Nie wiedział, co teraz zrobi. Nawet z samego faktu, że nie wie, musiał w tym momencie wyciągnąć wnioski. Natychmiast, jeszcze tego samego dnia

Ale uznając tę swą niewiedzę za coś ostatecznego, pomylił się. Oszukał samego siebie.

Nieco później podszedł do niego Ioakim. Z podnieceniem zrelacjonował mu to, co usłyszał. „Co zrobisz?” – spytał. „Nie wiem” – odpowiedział mu Andronikos. Nie wiedział. Miał ochotę wykrzyczeć to na cały głos. Po chwili się uspokoił. Wieczorem szepnął Ioakimowi: „Zastanawiam się”, po czym pospiesznie się oddalił. Ioakim uznał zapewne, że dręczony rozterkami Andronikos roztrząsa w swym sumieniu najważniejsze kwestie wiary.

To, o czym wtedy myślał, nad czym zaczął się zastanawiać, dotyczyło jednak czegoś zupełnie innego… Owego wieczora mnisi, którzy rankiem wyszedłszy z klasztoru, właśnie doń powrócili, zebrali się w klasztorze, by opowiedzieć pozostałym o pogłoskach krążących na mieście. W dzielnicach położonych nieopodal pałacu, wokół głównych kościołów lud wydawał się nieco onieśmielony, niezdecydowany. W paru miejscach można było spotkać ludzi, którzy nowe idee uważali za nader słuszne. Niektórzy twierdzili wręcz, że im szybciej zostanie wydany edykt, tym lepiej dla wszystkich. Ale opowieści mnichów, którzy zawędrowali do odleglejszych, peryferyjnych dzielnic, brzmiały zgoła inaczej. W okolicach murów miejskich, na uliczkach przy pastwiskach czy cmentarzach, w domach przy małych kościółkach lud się burzył. Dla niektórych ludzi stamtąd wprowadzenie w życie tego, o czym plotkowano, było jednoznaczne z popełnieniem śmiertelnego grzechu…‎

Musi wstać, iść dalej. Słońce jest już niemal w zenicie. Andronikos rusza w stronę szczytu, kieruje się na wschód. Teren nie jest płaski, ale w porównaniu z poprzednim odcinkiem idzie mu się o wiele łatwiej.

Byli też tacy, co uważali, że za nowym edyktem coś się kryje, wyczuwali w tym jakąś intrygę, twierdzili, że wszystko to z pewnością jedynie pretekst, wstęp do innych działań. Jakiż sens miałoby bowiem wprowadzanie ot, tak, ni stąd, ni z owąd czegoś takiego? Bóg jeden wie, co naprawdę postanowiono…

Cesarz pochodził ze Wschodu. Wiadomo było, że jest blisko powiązany z tamtejszymi legionami. Bez ich wsparcia dawno utraciłby tron. By utrzymać władzę nad imperium, stawić czoła nadciągającym właśnie od wschodu wrogom, musiał się liczyć z dowódcami armii, dostojnikami kościelnymi ze wschodnich prowincji. Inaczej… ‎

Andronikos dopiero teraz uświadamia sobie ten lęk przed Wschodem. Ze strachu przez wschodnim upiorem Bizantyjczycy tracili zdolność racjonalnego myślenia. On sam także nie był wolny od tych obaw. Ale nie zastanawiał się nad tym. Po co zadawać pytania: „A co, jeśli…”, których nie zdoła się dokończyć, po co rzucać nieokreślone podejrzenia, których nie jest się w stanie wyartykułować?

Byli też ci drudzy. Ci, którzy w planach cesarza dostrzegali chęć zajęcia miejsca Chrystusa, uznawanego do tej pory za jedynego prawdziwego, najwyższego władcę… ‎

W tym straszliwym chaosie szukać, niczym zabłąkany we mgle, drogi, starać się zrozumieć rzeczywistość…