Fragment
Samotność
Victor Català (Caterina Albert)
Przełożyła Marta Pawłowska
I
Droga w górę
Za Ridortą zatrzymali wóz podążający w tę samą stronę i Matias, który z lubością oszczędziłby sobie wysiłku, zapytał woźnicę, czy nie podwiózłby ich do górskich przełęczy. Uśmiechnięty wieśniak, rad, że nadarza mu się okazja do chwili rozmowy, nie zwlekając zrobił mu miejsce obok siebie na koźle i zwrócił się do Mili, żeby ułożyła się za nimi, na wozie. Popatrzyła z wdzięcznością na tego nieznajomego, który wydał jej się poczciwy. Mimo krzepkich nóg była zmęczona. Mąż zapewniał ją, że droga z Llisquents, gdzie zostawił ich przewoźnik, do Ridorty zajmie im pół godzinki, a minęło pięć dobrych kwadransów marszu, kiedy dostrzegli czerniejącą na horyzoncie niewielką dzwonnicę miasteczka na zielonkawym wzgórzu – od tego momentu do zatrzymania wozu minął kolejny długi kwadrans, a palące słońce, tumany pyłu i przeciwności losu wprawiły biedną kobietę w bardzo zły nastrój.
Kiedy tylko umościła się w swoim gniazdku z rogoży – plecy miała oparte o ścianę wozu a tobołek z ubraniami spoczywał w rogu – odwiązała chustkę, która tworzyła jej nad twarzą jakby daszek, i schwyciwszy ją za rogi, zaczęła wachlować sobie policzki. Była cała zgrzana, a rześki powiew płynący od chustki owionął jej szyję i skronie jak delikatna i przejmująca lekkim dreszczem pieszczota, ogarniająca ją całą. Gdy skończyła się wachlować, rozchmurzyła się i poczuła na tyle wypoczęta, że zaczęła podziwiać urodę tych dróg, którą tyle razy wychwalał Matias.
Popatrzyła to w jedną, to w drugą stronę. Za wozem uciekała w dół, wijąc się serpentyną, wiejska droga pełna wybojów, głębokich kolein i wybrzuszeń z zaschniętego błota, które nieśpiesznie rozprasowywały się pod kołami wozu, w sposób tak zawzięcie ślamazarny, że aż do środka lata nie zostaną całkiem wygładzone. Wówczas poziom drogi na cały sezon wyrównają materace pyłu i kurzu, dopóki jesienne deszcze znów nie dokonają dzieła zniszczenia.
Na lewo od wozu wznosiła się wyniosła skarpa, bardziej wysunięta u góry niż u dołu, jakby miała zawalić się na drogę, lecz powstrzymują ją suche i nierówne kamieniste ścianki, gdzieniegdzie wybrzuszone i niebezpieczniejsze niż sama skarpa. W jej szczyt wczepiały się ogrodzenia zagonów, wykonane częściowo ze ściętych agaw, których liście, sztywne i mięsiste, przeszywały przestrzeń jak bukiety szpad, a częściowo z tamaryszków o poruszających się gałęziach lub rzędów dwukolczaków, które wtenczas zaczynały obsypywać się białym kwieciem pośród cierni.
Z drugiej strony i mniej więcej dwa metry poniżej drogi rozpościerała się równina Ridorty, przytulona do wzgórza i w całości podzielona na symetryczne części niczym wielka szachownica. Jej polami były nawadniane ogrody warzywne - bogactwo miasteczka rozdzielone po kawałeczku między wszystkich mieszkańców na mocy pozostałości po emfiteuzie. W tej chwili wszędzie można było dostrzec mieniące się różnymi barwami świeże i radosne odcienie nowalijek upstrzone żółtymi plamami wysuszonej gleby pośród kanałów czystej wody, która iskrzyła się w słońcu jak pasy luster.
Milę zachwycił ten ogrom piękna. Wydawało jej się, córce nizin - chudych przez brak rąk do pracy, wody i nawozu, że to nie może być prawda, a jedynie jawi jej się przed oczami fantastyczny miraż. Tutaj ta malutka równina, zamknięta z jednej strony wzgórzem pełnym domów a z drugiej górami wyciosanymi z surowej i jałowej skały, wiodła tak żyzne i pełne wesołości życie. Ni skrawka próżnującego miejsca, ani jednego chwastu wysysającego soki z gleby! Wszystko uprawiane, wszystko zaorane motyką lub szpadlem, wszystko spulchnione i zadbane jak trzeba, wszystko przepysznie owocujące z dużą dozą miłości i dobrej woli.
Tam w dole, na ziemiach Mili, ludzie rozpierzchali się po polach, zachowując między sobą sporą odległość, a na obszernych obrzeżach i skarpach, pokrytych pędami i chwastami wszelkiego autoramentu, na słońcu zieleniły się jaszczurki, a wyschniętym zielskiem pasły się cztery krowy na krzyż, tak wychudzonych, że widać im było żebra - nagie niby rożen i kości na zadzie tak ostre, że o mało nie dziurawiły im skóry. Tutaj nie dojrzałoby się ani jednego niedożywionego zwierzęcia i było gęsto od ludzi, podobnych palcom dłoni: grupa kobiet jak porozstawiane na planszy pionki w wielkiej grze mozolnie uwijała się jak pracowite pszczoły, spulchniając ziemię, opuszczając i podnosząc studzienne żurawie, oporządzając mięso lub odpoczywając pod rozłożystą koroną figowca, wszystkie w podwiniętych spódnicach, chustach na głowach i z nagimi nogami i rękami, wystawiając skórę na działanie palącego słońca.
Mila, nie spuszczając ich z oczu, poczuła, że jej gorące wieśniacze serce otwiera się na oścież i że nagłe pragnienie, słodko tłumiona żądza, popycha ją, by zejść z wozu, rzucić się w te pola i tak jak te kobiety ugniatać letnią glebę, wilgotne liście, darowaną wodę, prześlizgującą się poprzez rogożę, której złote kwiaty po pańsku potrząsały główkami ponad skarpą.
Matias miał rację – piękne i pełne wesela były okolice Ridorty, miasteczka spiętrzonego na wzgórzu i otoczonego okazałym pierścieniem równiny, a skoro był to radosny region, nie mogła być tak smutna, jak jej mówiono, pustelnia w górach. Mila wyobraziła ją sobie jako gniazdko zawieszone na drzewie; pomyślała, że gdy tylko wystawi głowę przez okno, zobaczy pod sobą cudowności tej oszałamiającej połaci ziemi. Och! Gdyby tak z czasem mogła dostać jedno poletko tylko dla siebie, aby zagospodarować je po swojemu, zachwycający ogródek warzywny, już nie doskwierałoby jej tak bardzo, że na zawsze musiała porzucić swoje rodzinne strony.
Ożywiona tą myślą, odwróciła się, chcąc podzielić się z mężem swoimi przemyśleniami, lecz na widok dwojga pleców, które przed nią wyrosły, słowa stopiły jej się na języku, a pobudzający pomysł, która już miał wypełznąć ze swej pieczary, raptem znów się w niej zaszył jak przestraszone zwierzątko.
Mężczyźni leniwie rozmawiali, do jej uszu przypadkiem doszły słowa *zimno… smutek… jagnięta… zbyt wysoko… *ale nie wiedziała, w czym rzecz, ponieważ jej serce i myśli uciekały z wozu, zanurzając się w ziemi. Czar jednak rozwiał się i ziemia, równie piękna, jak przed momentem, nie zdołała już podsycić w niej żaru tego pierwszego pragnienia. Z krztyną smutku odwróciła wzrok, zwracając go w górę: niebo stanowiło przestwór wypełniony płonącym światłem, które boleśnie raniło syte oczy… Spojrzała przez szczelinę między dwoma mężczyznami: coś jednolicie zieleniło się w oddali niby przepiękny, rozłożony dywan… Znów spojrzała na dwoje pleców – te wieśniaka były chude i kościste niczym krowy z wielkich nizin a odziane były w ściśle przylegającą, jakby pełniła funkcję skóry, koszulę o wystrzępionych brzegach, rozsiewającą woń potu i ziemi. Drugie plecy, szerokie i miękkie jak poduszka, sprawiały wrażenie, że chcą się wyzwolić z pętającej je czarnej kurtki, napiętej od pachy do pachy i wiecznie grożącej rozerwaniem się. „Ależ przytył ten mężczyzna od dnia ślubu!” pomyślała Mila, na powrót dostrzegając, że wszystko zrobiło mu się za małe, do tego stopnia, że wydaje się koślawy i spętany jak chochoł. Ten sam filcowy kapelusz, w którym niegdyś tak dobrze wyglądał, powoli zaczyna przypominać kościelną piuskę, a na dodatek po obu stronach piuski sterczały uszy, rozpalone i przezroczyste pod światło niczym dwa ucha z grubego szkła. Poniżej tylna część wyprasowanego kołnierzyka, wyłaniająca się z czerni kurtki i ciepłego odcienia mięsistego karku, odznaczała się zimną surowością marmuru.
Cień rzucany przez obydwu mężczyzn otaczał Milę jak chłodny płaszcz i czuła się ona dobrze w swoim legowisku na wozie, skulona ciałem i wypoczęta duchem.
W międzyczasie wóz sunął powoli, tak powoli, że można by rzec, że jechał po sobie samym, nie poruszając się z miejsca, tak jakby nie miał nic lepszego do roboty niż wyrównywanie wybrzuszeń na drodze. Od momentu w którym na horyzoncie pojawiało się drzewo, do chwili kiedy zostawiali je za sobą, można było spokojnie odmówić jedną część różańca i ta ogromna powściągliwość w połączeniu z kołysaniem w końcu zgasiły ożywienie kobiety tak, że naszła ją ochota, by położyć się gdziekolwiek i pójść spać.
Miała już dosyć wpatrywania się w plecy, w niebo i w wielobarwność pól, a mięśnie szyi zaczęły ją boleć od wykręcania głowy. Potrząsnęła nią, jakby chciała zrzucić z siebie bolesne odrętwienie, i w poszukiwaniu odpowiedniej pozycji znieruchomiała z plecami zwróconymi do boku i twarzą skierowaną w stronę przedniej rogoży – ślicznej, acz całkiem postrzępionej, która zdawała się gęstą siatką żółtego jedwabiu, roziskrzoną złotymi gwiazdami od blasku, który odbijał się od skarpy. Zalało ją błogie uczucie wycofania, oczy zasnuły jej się czerwonym bielmem, potem niebieskim, potem czarnym…
Uderzenie w plecy nagle wyrwało ją ze snu.
-Au! Co się stało? - wyszeptała zmieszana.
-Nuże, zsiadamy! - odrzekł jej mąż, już wyprostowany na stojącym wozie.
Odeszły ją resztki snu, wstała, lekko się zataczając, i zeskoczyli na ziemię.
o zobaczenia, przyjacielu, i Bóg wam zapłać! o zobaczenia, pustelniku, uszanowania dla towarzyszki! Nawiedzę was na świętego Poncjusza.-Przyjedźcie! Zapraszam na dobry trunek…
-Z podziękowaniem… Do następnego razu.
o następnego.Twarz wieśniaka, czerwona i błyszcząca jak dno kociołka, rozciągnęła się w uśmiechu, mocno naprężył wodze, jakby były z gumy, zakrzyknął *wiśta! wio! *i wóz znów zaczął ślamazarnie się toczyć, pozostawiając w tyle męża i żonę, którzy w otępieniu odsunęli się pod wyschniętą ścianę skarpy.
-Słyszałeś? - rzekła powoli kobieta – nazwał cię pustelnikiem…
-Ponieważ powiedziałem mu, że jedziemy zająć się pustelnią…
ostaję od tego wszystkiego migreny – dodała, błędnie patrząc w dal-Od czego?
-Od tego… co ci mam powiedzieć? Moim zdaniem młodemu człowiekowi nie przystoi taki zawód… to dla starych i chorowitych…
-Głupia…! Zawód jak każdy inny.
I mężczyzna zaczął tupać, aby opuścić nogawki spodni, które zawinęły mu się ku górze.
Mila także otrzepała spódnice i westchnęła.
Kiedy spodnie zwisały mu już na wysokości kostek, Matias przełożył laskę przez węzeł tłumoczka, w którym nosił kilka ubrań na krzyż, i położył ją sobie na ramieniu.
-W drogę?
Ona wzięła swój tobołek pod pachę
-W drogę.
Cztery kroki poniżej sucha ściana nagle się urywała a skarpa otwierała się, robiąc miejsce ścieżce. Był to rodzaj głębokiego i nierównego wyżłobienia, którego łożysko pełne było czystych okrągłych kamyków: jedna z wielu zmarszczek na olbrzymim, skalnym obliczu góry, po którym żlebami spływały łzy nieba, ulewy zimowych burz.
Gęsiego ruszyli w dalszą drogę: on szedł gwiżdżąc między zębami, ona powolutku i co kilka kroków wykręcając sobie stopy.
Nie uszła nawet pięćdziesięciu, gdy się zatrzymała.
-Już się zmęczyłaś?
-Tu jest tak stromo
-Nazywają to miejsce Kanałem Połamanych Nóg. Zimą ciężko tędy przejść…
-Ciężej niż teraz?
-Teraz to nic!
Lecz na widok jej chmurnego spojrzenia dodał wesoło
-Zobaczyłabyś tylko Czarny Wąwóz. Tam dopiero jest niebezpiecznie!
-I wszystkie drogi są tu takie?
-To skrót, kobieto! Prawdziwa droga wiedzie w górze, za Murons, ale skróty są wygodniejsze. Dzisiaj sporo cię to kosztuje, boś nie nawykła do chodzenia po górach, ale gdy już się ze wszystkim zaznajomisz, nie będziesz chciała chodzić żadną inną drogą. Widzisz? Ta sama ścieżka, która przy wspinaczce jest gorsza niźli drabina, przy schodzeniu staje się przyjemna: zdaje się człowiekowi, że spuszcza się po linie, nogi nie mogą się zatrzymać i zanim zdążysz pomyśleć, jesteś już na miejscu.
Westchnęła i znów ruszyli w drogę. Kamienie przemieszczały się pod ich stopami, a porastające zbocza jeżyny wczepiały im się w obrania jak naręcza haczyków.
Jego gwizdanie stopniowo cichło, a jej, tobołek zaczął ciążyć jak głaz. Pięćdziesiąt kroków dalej oparła się o skarpę, tracąc oddech.
Matias, który szedł z przodu, odwrócił się.
-Znowu, dziewczyno?
-Już nie mogę… więcej
-Nie ma mowy, żebyśmy tu zamarudzili - za moment słońce stanie w zenicie
aleko jeszcze?-No jasne! Przecież dopiero wyruszyliśmy…!
Wzdrygnęła się.
-Królowo Niebieska! Dopiero wyruszyliśmy, a ja od czwartej rano jestem na nogach?
Roześmiał się.
- Dopiero wyruszyliśmy w góry, kobieto…! Nie martw się, będziemy na czas – i odwrócił głowę, by wyrwać rosnący na skraju ruszczyk.
Mila wtenczas wbiła w niego oczy, oczy pełne niepokoju i nieufności.
Zobaczymy, czy te wszystkie ostrzeżenia były zasadne i czy ten człowiek znów mnie oszuka tym swoim koloryzowaniem, pomyślała, czując cierń w sercu, i odsunęła się od skarpy.
On usiłować dodać jej animuszu.
-Tak trzymać! Trochę wysiłku i będziemy przy Kamieniu…
-Gdyby nie ten tobołek…!
Jednak Matias udał, że nie słyszy, i znów wspinali się w milczeniu.
Żleb stawał się coraz bardziej pionowy i wymagający, stopy raz za razem ześlizgiwały im się ze skał i musieli chwytać się krzaków rosnących po bokach, aby nie stracić gruntu pod nogami. Ich krótkie oddechy płoszyły jaszczurki, które chowały się wymachując ogonem jak opętane, a miękkie witki ruszczyków chłostały ich zapłonione i pokryte perlistym potem twarze. Matiasowi filcowy kapelusz zsunął się na kark, a wyprasowany kołnierzyk zwisał jak flak.
Ściana skarpy od czasu do czasu chyliła się ku ziemi, aby zrobić przejście gaikowi oliwnemu, a następnie znów wyrastała z obydwu stron, otaczając ich i nie pozwalając dojrzeć nic poza błyszczącym skrawkiem nieba nad głowami. W jednym z takich gaików natrafili na zaprzęg z pługiem pozostawiony pod drzewem oliwnym a nieopodal wodę pił oracz, siedząc na ziemi.
Zwierzęta odganiały muchy, wachlując się ogonem i wierzgając, mężczyzna trzymał w rękach cebulę wielkości pięści a obok niego stał dzban z czarnej gliny. Drzewa oliwne, splatając gałęzie nad jego głową, utkały na niebie wielki łuk srebrzystym filigranem, a w dole, między zagonami, z zaoranej ziemi formowały się szerokie pasy koloru ochry.
Mila z zazdrością spojrzała na wieśniaka i wyszeptała:
-Gdybym miała dość odwagi, poprosiłabym go o trochę wody… Gardło mam jak wiór.
-Ja też… Wejdźmy tam.
Weszli, napili się i chwilę pogawędzili. Matias powtórzył, że udają się do pustelni, a Mila znów poczuła niepokój i strapienie, sama nie wiedząc czemu.
Potem kontynuowali wspinaczkę, mając pod stopami a także po bokach krągłe i śliskie kamienie. Poszarpane ściany pokryte były jeżynami i wilczomleczami, które natychmiast wbijały się w nich jak szpony oszalałych bestii.
Matias dostał ataku kaszlu a ptaszek - niedorostek, który przysiadł sobie na wierzchołku agawy, zerwał się do ucieczki, wydając z siebie żywy, przeszywający krzyk.
Pomimo zalegającego cienia, w głębi Kanału panowała dziwna pogoda pełni lata. Mila czuła, że koszula przykleja jej się do pleców całkiem mokra, jakby dopiero co uprana, a serce biło jej jak oszalałe.
Nagle droga wykręciła w ostre kolanko i skierowała się w górę, jakby miała pokonać jakąś przeszkodę. Mila krzyknęła z zaskoczenia, gdy jej ciało zostało skąpane w świetle, chociaż stopy i nogi ciągle brodziły w mrokach Kanału.
Doszli do jego kresu, a strumyczek, rozwidlając się w trzy odnogi, przyjmował formę odwróconej litery igrek. Dwie odnogi spływały w dół, siedząc okrakiem na wielkim strzemieniu góry, a trzecia, trochę na ukos, płynęła ku górze. U zbiegu trzech odnóg rozciągało się hartowne wypłaszczenie, o tej porze wypełnione słońcem tak jak równina w dole.
-Tutaj możemy chwilę odpocząć – powiedział Matias
Mili nie trzeba było tego dwa razy powtarzać, padła na ziemię, złamana, zbolała, czując pulsowanie w skroniach i na podeszwach stóp, jakby wstrząsana gorączką.
Spojrzała na swoje trzewiczki – zniszczone! Po tym dniu nie da się z nimi już nic zrobić. I pomyślała, że gdyby powiedział jej prawdę o ścieżkach, które mają przemierzyć, włożyłaby espadryle zamiast bezmyślnie niszczyć swoje ślubne obuwie. Jedyne dobro, które posiada.
By zdławić niesmak, podniosła głowę.
Po prawej Kanał opadał w dół tak stromo, że patrząc z góry wydawał się przekrojoną studnią. Na ten widok Mila przeżegnała się na samą myśl, że mogła się tamtędy wspiąć. To nie była droga dla Dzieci Bożych, ale dla kozic lub złoczyńców.
Za Kanałem, na zboczach i stokach, rozpościerały się gaje oliwne o postrzępionych pniach, jeszcze dalej rozciągał się kamienisty teren upstrzony plamami dębów skalnych i kwitnącego tymianku, którego odurzający aromat docierał na górę jak najczystsze anielskie tchnienie.
Druga nóżka litery igrek, ta z lewej, wiła się bardziej rozłożyście, skrywając swój kres w fałdzie góry, a między nóżką a nóżką pierwszy górski grzbiet pęczniał i okrąglał na kształt kobiecej piersi, dodając jej, dla zwiększenia podobieństwa, jako sutek narośl czy też naturalny menhir, który zamykał wypłaszczenie od strony równiny, wyróżniając się, mocno ścięty, na tle jasnego nieba. U stóp sutka pozostawały resztki cyklopowych stopni z kamiennych płyt a nad nimi, poziomo wprawiony w żywą skałę, kawałek żelaznego bolca całkiem przeżartego rdzą.
-Wiesz, gdzie jesteśmy? - spytał nagle Matias
-Skąd niby mam wiedzieć, skoro nigdy wcześniej tu nie byłam?
-No więc jesteśmy na szczycie Małej Skały. Wiesz już, że są trzy skały: Wielka Skała, Skała św. Poncjusza i właśnie ta. To – wskazał na sutek – ochrzczono Kamieniem Maurów. Mówi się, że saraceński król trzymał tu wartownika, który obserwował góry od rana do wieczora i nie mógł ani zamknąć oczu, ani ruszyć się z miejsca przez cały dzień pod karą śmierci.
-A gdzie jest pustelnia?
-Tam niżej, za tobą, na bok od skały… Można ją dojrzeć, wstań, to ci pokażę.
Wstała niechętnie, a on, plecami do równiny, wyciągnął palec w stronę południowego zachodu.
-Na tej ciemnej górze?
-Nie, to Wysoka Skała. Spójrz trochę dalej. Widzisz koryto Czarnego Wąwozu jak wstęga wiążącego stoki tej niższej góry? A więc ten wąwóz bierze początek na Przełęczy Świętego Poncjusza, a poniżej przełęczy leży pustelnia.
-Boże Przenajświętszy! Aż tam musimy się wspiąć?
-Nie, kobieto! My skręcimy przy pierwszym skosie, który się tam złoci - to ścieżka.
-Pewnie dobrze widać z pustelni te wszystkie śliczne pola w dole?
-Z samej pustelni… nie. Widać je stąd.
I Matias, przecinając płaskowyż, wspiął się na schody Kamienia Maurów. Mila chciała uczynić to samo, ale nogi odmówiły jej posłuszeństwa - każdy stopień miał prawie metr wysokości.
obry Boże, co za stopnie!-To dzieło Maurów. Mówi się, że przez pewien czas roiło się tu od Maurów. Zobaczysz, daj mi ręce. Dalej! Teraz złap się tutaj i patrz…
Mila doznała czegoś na kształt zawrotów głowy. Olbrzymia pustka otwierała się przed nią niczym urna nieobecnego świata i tylko w dole, głęboko w dole i daleko, bardzo daleko, rozciągała się spokojna jak zaczarowany osad złotego wiosennego popołudnia równina pól uprawnych, Ridorta, inna, większa równina i inne wioski, wszystkie zbite jak stado turkawek pomiędzy gmatwaniną nizin, zagajników i dróg; znikały z zasięgu wzroku, zlewając się z mętnym błękitem horyzontu.