schwob_logo

schwob

 
Wróć do książki

Fragment

Epopejka

Emyr Humphreys

Przełożyła Anna Skucińska

1

Wychowałem się w szerokiej dolinie w jednym z czterech rogów Walii. W pogodne dni z okna sypialni widziałem morze wyginające się u podnóża gór w prawym dolnym narożniku ramy okiennej. Siostra i ja urządzaliśmy zabawy w ogrodzie. Kryliśmy się w miękkim gąszczu asparagusów, wspinaliśmy się na drzewa. Mam na imię Michael.

Wychowałem się w kuchni, pokoju dziennym i sypialni pod numerem 15 przy Cambrian Avenue. Cambrian Avenue to ulica w Llanelw, które jest ruchliwą miejscowością nadmorską. Pod kuchennym stołem po raz pierwszy widziałem pyłki unoszące się w promieniach słońca i okruchy, białe i jadalne, leżące obok mnie na podłodze. Mając trzy i pół roku, bawiłem się w ślepym zaułku, a numery 13, 14, 15, 16, 17 i 18 stały wokół na straży, obserwując mnie obojętnymi kwadratowymi oczami. Mam na imię Albie.

Wychowałem się pośród dziewięćdziesięciu akrów przy krańcu szerokiej doliny, w kwaterze głównej Noego, w zakotwiczonej arce. Rosłem po cielęcemu z półmroku przyciemnionej kuchni do ostrego światła pustego ogrodu od frontu. Dreptałem za matką przy odsiewaniu popiołu, chroniąc się za jej spódnicą przed agresywną elokwencją gęsi. Dreptałem za ojcem, żeby obejrzeć nowego byka, czepiając się piąstką jego mocnych sztruksowych spodni. Koń pociągowy, staw dla kaczek, obora i szopa na siano, stajnia i spichlerz to był mój świat. Mam na imię Iorwerth.

Moim domem była plebania – powiedział Michael. Matka uważała, że dom jest zdecydowanie za duży. Pensja ojca wynosiła 300 funtów rocznie, do czego można dodać skromny prywatny dochód w wysokości 60 funtów rocznie: czynsz za małe gospodarstwo rolne hen w Cardiganshire, zapisane ojcu w testamencie przez stryjecznego dziadka Joba. Uczęszczałem do szkoły we wsi i obracałem się wśród wiejskich dzieciaków, wyróżniając się jedynie tym, że po nauce lub zabawie wracałem ocienianym przez wiązy podjazdem do wielkiego domu, zamiast iść do szeregowca we wsi, i tym, że kiedy spoglądałem na pastora odzianego w białą i niedosięgłą komżę, byłem świadomy, że mogę usiąść mu na kolanach, a nawet wsunąć palec za jego sztywną, lśniącą koloratkę.

Moja matka, córka pastora, była stanowcza i kulturalna, biegła w grze na pianinie i w hafcie. Ponieważ moje szanse na naukę w prywatnej szkole były nikłe, usilnie starała się zapewnić mi dobre wychowanie i pragnęła, bym zawsze pamiętał o swoim pochodzeniu.

Pewnego deszczowego popołudnia Wil Ifor Jones przyszedł bawić się ze mną w stajniach przy plebanii. Wil był największym śmiałkiem w naszej klasie. Jego ojciec jednak był robotnikiem rolnym, słynącym z pracowitości, pijaństwa i z tego, że niekiedy bijał swoją żonę.

Nid fel yna mae gweneud – powiedział Wil, kiedy nie udało mi się nakręcić bączka, a matka właśnie zajrzała do stajni, żeby zawołać nas na podwieczorek. – Nie tak się to robi, ty głupku.

– Wil Ifor Jones, nie nazywaj Michaela głupkiem i nie mów do niego Ti (1). Powinieneś znać swoje miejsce.

Poczułem niejaką radość z tego, że oceniono mnie wyżej niż Wila, takiego śmiałka, i popatrzyłem na niego z zaciekawieniem. Bardziej niż kiedykolwiek zależało mi na jego przyjaźni, ale już nigdy nie przyszedł bawić się ze mną na plebanii, a w szkole przez długi czas traktował mnie dość szorstko.

W ogrodzie matka zawsze nosiła rękawiczki, a siostra i ja, wyrywając chwasty, postępowaliśmy według jej światłych wskazówek. Pieliliśmy klomby wokół trawnika, podczas gdy ona przystrzygała laurowiśnie, a pod jej nieobecność ganialiśmy między laurami i rododendronami.

W domu matka dyrygowała Mary, naszą służącą, nakazując jej szorować wielkie kwadratowe płyty kuchennej podłogi, zmywać naczynia, prasować nam ubrania, czyścić palenisko i wykonywać przeróżne inne prace domowe, czemu siostra i ja przyglądaliśmy się z przyjemnością.

– Mary! – wołała matka w rozmaitym tonie. – Mari-mary! Mary-mari! Mary-ten-dom-wymaga-dwóch-albo-trzech-służących-a-nie-jednej!

– Mary! – wołał ojciec swoim głębokim, uprzejmym pastorskim głosem. – Nie widziałaś gdzieś mojej fajki, kapelusza, rękawiczek, czerwonej książki, niebieskiej książki, tego, tamtego i owego?

Mary, gruba i nieatrakcyjna, zwierzała się nam i w rozmowie traktowała nas jak równych, a jej opinie stawały się naszymi. Dawano jej za dużo pracy. Przytakiwaliśmy. George Jones to przygłup. Przytakiwaliśmy. Nasz ojciec, tam w gabinecie, ma dziurawą pamięć. Przytakiwaliśmy. Mary była naszą mentorką, doradczynią w dziedzinie życia. Byliśmy jak łatwowierna glina w jej czerwonych, wyszorowanych rękach; przyswajaliśmy jej prawa i wyroki. Staliśmy po jej stronie.

Wieczorami czytała nam opowiadania dla dzieci hipnotycznie monotonną angielszczyzną: I co spytał Dobson zrobimy żart belfra nie ma schowajmy ciasteczka w jego gabinecie za duże ryzyko odparł Peers…

Przepadała za tymi opowieściami tak jak my i wskazywała nam, które są dobre, a które do niczego. Mary była Angielką, jak twierdziła. Jej ojciec urodził się w Chester, ale potrafił mówić po walijsku, kiedy miał ochotę. Tylko starzy metodyści (2) mówili po walijsku cały czas. Przytakiwaliśmy i odpowiadaliśmy ojcu po angielsku, co – jak sądzę – sprawiało przyjemność matce, poza naszym akcentem, przejętym od Mary. Ojciec jednak nigdy nie zrezygnował z walki, która musiała wtedy wydawać się z góry przegrana. Właśnie dlatego siostra i ja wolimy mówić po angielsku. To pomysł Mary. Jedna z jej zasad.

Biegam wokół ślepego zaułka – powiedział Albie – mając kawałek patyka za kierownicę, a za silnik własne wargi.

– Mój tato prowadzi autobus! – wołam do każdego napotkanego przechodnia.

Ojciec wchodzi na podwieczorek tylnym wejściem, rzuca kaszkiet na kanapę, a skórzaną sakwę wiesza za drzwiami.

– No, mało dziś brakowało na tym podwójnym zakręcie między Pantbach a Pydew.

– Tak, Dic? Co się stało? – głos matki jest łagodny i cierpliwy.

– Wziąłem akurat pierwszy zakręt, kiedy jakiś bałwan wyskoczył prosto na mnie. Przecież nie mogłem go widzieć przez żywopłot, nie?

– Nie, Dic, oczywiście, że nie.

– Całe szczęście, że jechałem wolno, bo inaczej ten s… – ojciec patrzy na mnie i nie kończy.

– Miałby za swoje. Demolka!

– Okropność – matka potrząsa głową, a ja zaraz mam ochotę potrząsnąć swoją. – Jeszcze herbaty, Dic?

Diawch, Nel! (3) Niezłą rzecz słyszałem dzisiaj w bazie. Kojarzysz małego Archiego z Llansannan, konduktora w jednym z naszych piętrusów? No wiesz, taki nieduży facet, drobny. Ten, co to zawsze mówi: „Jazda, John Jones”, kiedy uderza w dzwonek.

– Szczerze mówiąc, Dic bach (4), nie kojarzę.

Matka bez trudu kroi chleb z masłem, pilnując jednocześnie wody w czajniku, która już-już zacznie się gotować, talerza ojca oraz mnie.

Diawch (5), Nellie, kojarzysz na pewno! Zadziorny jak na takiego mikrusa, strasznie wybuchowy. No, w każdym razie starł się z jednym gościem z Royal Yellow. I wiesz, co zrobił?

– Nie mam pojęcia.

Matka wyczekująco przechyla głowę. Ojciec, teraz pewny jej zainteresowania, robi dramatyczną pauzę.

– Rzucił w niego kasownikiem!

Matka wygląda na zszokowaną i przestraszoną, ale ojciec się śmieje, więc wiem, że wszystko jest w porządku.

– Serio! Rzucił w niego kasownikiem!

Odbija mu się. Ojciec siedzi całymi dniami, ściskając w dłoniach wielką, dygoczącą kierownicę, wpatruje się w kręte drogi i z każdym oddechem wciąga w siebie pary benzyny – jak sam mówi, nic dziwnego, że ma kłopot z trawieniem.

– Żeby zarobić na życie, utrzęsę się na śmierć – powtarza. To żart. Ojciec uwielbia żartować.

– Chciałbym już zostać na tej podmiejskiej trasie, Nellie – mówi, stając z kubkiem herbaty w otwartych drzwiach. – Miło wpaść do domu na podwieczorek. To dużo lepsze niż te wiejskie drogi.

– Więc zapytaj ich o to, Dic. Może załatwisz sobie przeniesienie.

– Tak zrobię, Nel.

– Nel! Nel!

– Masz tu herbatę, Dic. O co chodzi?

– Dzięki. Tylko łyczek. Muszę lecieć. W bazie mówią, że Foster chce się ugadać z Royal Yellow. Kto to wie. Trudno powiedzieć.

– Jim Morris uważa, że teraz najlepiej pracować w autobusach. Nie wyleją cię tak łatwo. Kto to wie. Trudno powiedzieć.

– Nel! Nel!

– Masz tu herbatę. Dic.

– Wybacz, Nel. Nie zostanę długo. Krążą słuchy o strajku w Royal Yellow. Słyszałaś?

– A komu teraz wierzyć, Dic bach? Kto to wie.

– Trudno powiedzieć. Muszę pędzić. Nel, nie skacz za bardzo wokół tych przyjezdnych. Na razie, mały.

– Na razie, tato.

Wkłada z powrotem kaszkiet z błyszczącym daszkiem, zarzuca sakwę na ramię i zwraca do nas uśmiechniętą twarz, kiedy dwoma krokami mija kuchenne okno.

– Na razie, tato. Trzymaj się, tato. Pa, pa!

Kiedy po raz pierwszy wolno mi zanieść blaszaną kwaterkę gorącej herbaty na pole, gdzie ojciec i Llew pracują nad żywopłotem – powiedział Iorwerth – jest zima i mam na sobie ciepłe ubranie.

– Żeby ciąć żywopłot, trzeba liniału na dwie stopy, prawda, Llew?

Ojciec ma dobry humor, kiedy tak biegam wokół niego. Wszystko, co mówi, brzmi weselej w podmuchach wiatru. W domu zawsze jest bardziej poważny.

– Uważaj, chłopcze. Nie podchodź za blisko, skarbie!

Z wyraźną przyjemnością wywija tasakiem z pazurem: szczupły, siwowłosy mężczyzna w sztruksowych spodniach i starym podartym płaszczu. Połowa żywopłotu jest już uładzona i schludna, połowa sterczy niechlujnie do góry, czekając, aż zrobią z nią porządek.

Gdyby ktoś zajrzał przypadkiem do diariusza mojego ojca – wielkiego farmerskiego diariusza od Bootsa, który ojciec trzyma w biurku – na rok 1926, mógłby przeczytać, jak to w lutym, kiedy na zewnątrz było zimno, ojciec wpuścił mnie do stodoły i pozwolił patrzeć, jak tnie siano na paszę dla bydła, które sapało ciężkie i głodne w przyległej ciepłej obórce.

– Ha! – pokrzykiwałem i skakałem wokół.

Klap-klap! Szu-szu-szu! – dźwięczał silnik olejowy, a sieczkarnia tłukła się jak szalona. Ojciec wpychał ułożone w korycie siano prosto w jej wyszczerzone zęby. Te podstępne, podstępne zęby! Bo kiedy obrócił się do mnie plecami, wetknąłem rękę do środka, myśląc, że zaznam ekstatycznego dreszczu rozedrganej maszyny, i choć tego nie pamiętam, wyszczerzone zęby złapały mi palec i – jak przypuszczam – przerobiły go na sieczkę. U prawej dłoni mam teraz, oprócz kciuka, trzy palce i kikut. Wszyscy zwracają uwagę, że piszę lewą ręką.

Myślę, że to wspaniale wychowywać się na wsi: wiosną, latem, jesienią i zimą.

– To wspaniale – powiedziała panna Roberts, nasza nauczycielka – wychowywać się na wsi, a zwłaszcza na farmie, prawda, Iorwerth?

– O tak, proszę pani – rumienię się.

– W wielkich miastach są dzieci – mówi dalej panna Roberts – które nigdy nie widziały źdźbła trawy.

– Och, okropne. Okropne – wzdycha cała nasza klasa.

Wiosna, lato, jesień, zima: raźno, wolno, wolno, szybko, idę półtorej mili do szkoły wzdłuż żywopłotów i przez pola. Zrywam kwiaty stosownie do pory roku: garść pierwiosnków do sali lekcyjnej, garść kampanuli do domu, dzwonki dla panny Roberts, fiołki dla mamy; albo w wysokich getrach przedzieram się, jak mogę, przez mniej uciążliwy śnieg.

– Robercie Jones! Nie wstyd ci? Mieszkasz tuż obok szkoły, a przychodzisz dziesięć minut po czasie! Zobacz, Iorwerth Hughes ma codziennie do przejścia półtorej mili, ale nigdy się nie spóźnia, nigdy. I przestań się uśmiechać tak bezczelnie!

Tak, Robercie, proszę, przestań. Nie drażnijcie go. Nie krzyczcie na niego. Bądźmy wszyscy dla siebie przyjaźni.

– Iorwerth Hughes nie pomylił się dzisiaj w rachunkach ani razu. Pilnie się uczy. Chodź, Iorwerth, usiądź z przodu, tutaj, obok Michaela.

Przemykam radośnie na przód sali z ołówkiem i książką i klapię na pupę w pierwszej ławce, a Michael, patrząc na mnie z zaciekawieniem, robi mi miejsce.

– Mamo – mówię zdyszany, kiedy wracam do domu na podwieczorek – panna Roberts dzisiaj powiedziała, że pilnie się uczę. Ani razu nie pomyliłem się w rachunkach. I przesadziła mnie do pierwszej ławki, obok Michaela Edwardsa.

– To pięknie, Iorwerth! A czy Michael też się nie pomylił w rachunkach?

– Nie, mamo. Tylko ja.

Kiedy po raz pierwszy poszedłem do szkoły – powiedział Albie – odprowadzała mnie matka.

Patrzcie, Nellie Jones prowadzi swojego syneczka na lekcje. Za bardzo się nad nim trzęsie. Zupełnie jak kwoka. Nic dobrego z tego nie wyniknie, mówię pani.

– Dzieńdobry, paniJones. Ładnie dzisiaj, nie? Albie idzie do szkoły? Cześć, Albie! Jak się masz, słonko?

Ależ z niego elegancik.

– Pa, Albie.

Ponury dzieciak. Nic, tylko się dąsa. Stary malutki. No, według mnie to nie jest normalne.

Mijamy furtki i ogródki, gospodynie z odsłoniętymi ramionami stojące w drzwiach, mijamy sklepiki i smażalnię ryb, jeszcze zamknięte o tej porze. Widzę sprzedawcę owoców, pana Pike’a, jak wynosi na zewnątrz kalafiory w okrągłych wiklinowych koszach. Zagaduje moją matkę:

– … dobry, pani Jones. Piękny mamy ranek. Mały dziś do szkoły, co? Wielki dzień!

Widzę, jak w sklepowym półmroku jego pomocnik wymiata trociny i skrawki papieru ku rozświetlonym drzwiom. Widzę, jak sprzedawca z kiosku i trafiki wyjmuje afisze z najnowszymi ogłoszeniami, i przystaję, żeby na nie spojrzeć, bo chyba tego ode mnie oczekuje. Ale matka ciągnie mnie za ramię.

– Chodź, Albie, bo się spóźnimy.

Matka nie znosi się spóźniać. Spóźnianie się jest czymś niewłaściwym.

– Jeśli nie pójdziesz do szkoły, nigdy się niczego nie nauczysz. No, chodź, bądź grzeczny.

Co to za wysokie ogrodzenie między nami a szerokim asfaltowym dziedzińcem i budynkiem z brudnoczerwonej cegły? Co to za półotwarta brama z kutego żelaza? Co to za jasne, rozpromienione twarze, co to za grupki, rozbiegane postacie, co to za dźwięczący chór głosów? Idziemy, mama i ja, poród rozmów, pokrzykiwania dziewcząt wysokich i niskich, i bardzo małych chłopców.

Mama już odeszła. Jestem sam w ławce pośród mnóstwa dzieci w moim wieku. Na ławce leżą klocki z literami alfabetu i jest liczydło. Przed nami młoda pani stoi przy tablicy. Młoda pani ma dużo jasnych włosów i miłą twarz. Proszę, niech mnie pani polubi, proszę pani. Wstajemy, ustawiamy się w szeregi między ławkami i wychodzimy z klasy, idziemy korytarzem do oszklonych drzwi, a przez nie do wielkiej sali, ogromnej sali wypełnionej dziećmi, setkami, tysiącami dzieci, i maszerujemy na sam przód. Młoda pani ustawia nas w szeregi. Stoję roztrzęsiony z nosem tuż przy lśniącej ścianie pianina. Widzę zamazane odbicie niekończących się szeregów dzieci za moimi plecami. Brzdęk! – wybucha pianino. Podskakuję ze strachu.

There’s a home for little children

*Above the bright blue sky… *(6)

Wrześniowe słońce pada przez wysokie, podobne do kościelnego okno na szeregi rozśpiewanych twarzy, szeregi szeroko otwartych ust. Czy to możliwe, że gdzieś jest miejsce dla nich wszystkich? Potężny dźwięk napełnia ziemię, wlewa się w moje wrażliwe uszy. Nie brzmi źle, gdyby tylko nie był taki głośny. Kiedy wreszcie nastąpi koniec?… jak długo jeszcze? Aaaaaamen. Nagle zapada cisza.

Siwowłosy mężczyzna z palcem wetkniętym między kartki otwiera książkę. Dorośli pochylają głowy i zamykają oczy. Siwowłosy mężczyzna przemawia z zamkniętymi oczami. Spoglądam na nauczycieli w szeregu i dostrzegam czubki ich głów. Rozglądam się: dzieci też pochyliły głowy i zamknęły oczy. Teraz jest szansa, żebym coś zrozumiał. Wszyscy milczą, oczy mają zamknięte. Nikt na mnie nie patrzy, ja patrzę na wszystkich. Zacząłem penetrować nowy teren.

Ponieważ byłem synem pastora – powiedział Michael – a szkoła we wsi była szkołą wyznaniową, wcześnie poznano się na moich talentach. W szkółce niedzielnej także oczekiwano ode mnie bystrych odpowiedzi. Było tam czworo nauczycieli: panna Meurig od maluchów, pan Jones od chłopców i panna Watkins od dziewcząt; mój ojciec zajmował się młodzieżą męską i grupką dorosłych. Panna Meurig za pomocą tekturowego alfabetu opartego na kolanie uczyła nas liter po walijsku, czytała nam opowieści biblijne i pokazywała barwne obrazki: Rut zbierająca kłosy na polu Boaza, Abraham i Izaak na górze Moria.

Wkrótce promowano mnie do klasy pana Jonesa, w której stałem się najmłodszym uczniem. Tu uczyliśmy się na pamięć credo po walijsku. Wywołałem małe zamieszanie, bo nie chciałem przyznać, że potrafię czytać w tym języku. Jak przypuszczam, to nasza służąca Mary zasiała we mnie ziarno buntu. Pan Jones czuł lęk przed moim ojcem i nie znosił komplikacji, więc ostatecznie postawiłem na swoim. Siadywałem na końcu kościelnej ławki i niecierpliwie czekałem na moją kolej podczas głośnej lektury psalmów, bo czytaliśmy je, werset za wersetem, po angielsku, a ja po angielsku czytałem lepiej niż pozostali. Byłem zachwycony, kiedy w udziale przypadł mi jakiś długi werset, i odczytywałem go jak najszybciej, żeby wykazać swoją wyższość. Nie lubiano mnie za to w klasie i pomijano przy wspólnych zabawach i rozmowach. Upojony swoją przewagą, spoglądałem na kolegów przez ramię, kiedy biegłem między grobami do furtki plebanii, a oni musieli iść alejką do bramy cmentarza. Ach, móc korzystać wedle woli z własnej ścieżki! Ta przewaga! To poczucie wyższości!

W niedziele ojciec zapraszał na podwieczorek w zaciszu gabinetu raz jednego, raz drugiego ze swoich kościelnych administratorów: farmera i wiejskiego nauczyciela. Z farmerem wymieniał uwagi na temat uprawy roli i lokalne plotki, a w wiejskim nauczycielu próbował rozbudzić zainteresowanie archeologią. Pozwalano mi dołączyć do nich po podwieczorku, jeśli rozmowa nadawała się dla młodych uszu. Siadałem blisko i słuchałem pilnie, dopóki nie nadeszła pora wieczornego nabożeństwa. Niekiedy przynosiłem z sobą zbiór opowiadań, i z upływem lat coraz mniej pochłaniała mnie rozmowa, a coraz bardziej książka.

Tymczasem jednak jestem cierpliwym słuchaczem pana Lewisa, nauczyciela, który najbardziej w świecie lubił mówić o piłce nożnej, i mojego ojca, spragnionego rozmów o archeologii, albo pana Williamsa i mojego ojca, dyskutujących o urokach rolnictwa, genealogiach i przedziwnych historiach rodzin z naszej parafii.

– „Daily Mail” nieźle wczoraj przyłożył Partii Pracy. Czytał pan, pastorze?

– Llwynhendy to stara i ciekawa farma, Lewis, bardzo ciekawa. Tamtejsza droga, jak ustaliłem, to jedyny zachowany fragment rzymskiego *sarn *(7) w okolicy.

– Pastorze bach, w życiu nie widziałem piękniejszej krowy. Wymiona miała takie, że… no, coś wspaniałego.

– Matka Hughesa i babka Twm Tan Twr były siostrami, racja, ale co wspólnego ma z nimi Lias Tyn Gors? Żadnego pokrewieństwa tu nie widzę, pastorze, słowo daję.

– Pokażę panu tekst, Williams. Chyba się nie mylę. Michael, podaj mi ten duży niebieski tom z dolnej półki, o tam.

– Zajrzę do starych ksiąg parafialnych, panie Williams. Przynieś no klucze, Michael. John Morris ma na pewno ponad sześćdziesiąt pięć lat. Tak, raczej na pewno. Ale zaraz to sprawdzę.

Przypisy:

(1)Ti – „ty” w języku walijskim (przyp. tłum.).

(2) Chodzi tu przede wszystkim o metodystów bliskich kalwinizmowi. Ich wspólnotę nazywano życzliwie Yr Hen Gorff („Stare Gremium”), ponieważ pod koniec XIX wieku było to najpotężniejsze ugrupowanie nonkonformistyczne w hrabstwach północnej Walii.

(3) „O rany, Nel”.

(4) Bach – dosł. „mały” po walijsku, słowo stosowane zwłaszcza w zwrotach familiarnych, stawiane po imieniu, nazwisku lub tytule osoby, o której mowa (przyp. tłum.).

(5) „Oczywiście”.

(6) „Ponad jasnoniebieskim niebem jest dom dla małych dzieci”; pierwsze wersy dziewiętnastowiecznej pieśni religijnej autorstwa Alberta Midlane’a (przyp. tłum.).

(7) Sarn w języku walijskim oznacza utwardzoną drogę, zwykle budowaną na wale ziemnym (przyp. tłum.).