Fragment
Opowieść jesienna
Tommaso Landolfi
Przełożyła Anna Wasilewska
Rozdział I
W czasie, gdy rozgrywały się te wydarzenia, wojna wypchnęła mnie daleko poza okolice, w których mieszkałem. Na naszej ziemi walczyły wówczas dwie straszne armie prowadzące krwawą wojnę, która większości mieszkańców wydawała się bezkresna i była, jak nietrudno sobie wyobrazić, potwornie wyniszczająca. Wobec żądań jednej z tych armii, niesytej zasobów ludzkich i materialnych (agresor pomału cofał się, przemierzając kraj przed naporem tej drugiej, zwanej wyzwoleńczą), niezależnie od nastrojów patriotycznych i kompromisu politycznego, przez całe miesiące i lata wielu mężczyzn zmuszonych było szukać schronienia w miejscach bezludnych i na uboczu głównych dróg, porzuciwszy uprzednio własne sprawy, a nawet rodziny. Tam, gdzie jedni, mający takie możliwości lub czujący się na siłach, zorganizowali opór zbrojny lub wręcz zdolni byli przypuszczać atak, drudzy stawili bierny opór najeźdźcom, a jeszcze inni zatroszczyli się tylko o to, by usunąć się z pola walki.
Ponieważ, przyznaję, należałem do jednej z tych kategorii, przez długi czas prowadziłem życie banity, a raczej, zważywszy na mniej lub bardziej niedostępne miejsca, które odwiedzałem, życie nieustannie tropionego zbójcy. Wielu ludzi dzieliło ze mną takie życie, i stosownie do okoliczności odłączałem się od nich lub do nich dołączałem, ale w końcu został mi tylko jeden towarzysz, z którym zapuściliśmy się w głąb górzystej okolicy, stosunkowo nieodległej, jak mawiano, od cywilizowanego świata, a jednak niezwykle dzikiej. Tam też pewnego dnia późną jesienią postanowiliśmy wbrew naszym chęciom rozdzielić się, ale tylko do zapadnięcia nocy. Rozstaliśmy się zatem w gęstym lesie – doniesiono nam, że duży oddział zbrojny prowadzi na niżej położonych zboczach przymusowy pobór do wojska – po uprzednim ustaleniu miejsca ponownego spotkania. Ale do tego spotkania nigdy już nie doszło.
Cały ranek spędziłem w lesie; około południa gwałtowny deszcz nakazał mi poszukać jakiegoś schronienia, domu albo chaty, choćby opuszczonej albo niezamieszkałej. Niemniej zaledwie wyszedłem spomiędzy drzew, natknąłem się na duży patrol, który zapuścił się tak wysoko w poszukiwaniu dekowników; żołnierze kazali mi się zatrzymać, a gdy nie usłuchałem, posłali mi salwę z karabinów. Musiałem pośpiesznie zawrócić: miałem nadzieję, że nie odważą zapędzić się w bądź co bądź nieznany im las. Ale niebawem usłyszałem trzaskające im pod nogami gałązki: tropili mnie. Zmusiło mnie to do biegu przez góry i wkrótce coraz głębiej wdzierałem się w potężny górski masyw. Daremnie zataczałem szerokie i męczące kręgi, usiłując zmylić pogoń, a zarazem nie oddalić się za bardzo od miejsca nocnego spotkania; oni zaś, rozwinąwszy się w tyralierę, zyskali nade mną liczebną przewagę, nie mówiąc o tym, że nie mogłem się odsłonić bez ryzyka utraty życia; dostrzegałem też inne patrole, które wprawdzie nieumyślnie, ale często przecinały mi drogę. Żołnierze nie zakończyli polowania przed zachodem słońca.
Byłem chwilowo ocalony, ale za daleko już odbiegłem od swojego terytorium, zapadał mrok, mrok zapłakany. Postanowiłem spędzić tam noc i wyobraźni czytelnika pozostawiam rozstrzygnięcie, jak ją spędziłem na wysokości tysiąca pięciuset metrów, przemoczony do ostatniej nitki, z resztkami żywności, bez żadnego schronienia. Mimo to spędziłem tam noc, o świcie zaś lodowaty wiatr wyrwał mnie z krótkiej drzemki.
Nie miałem już nadziei na odnalezienie swojego towarzysza; wiedziałem, że ubiegłej nocy musiał wielokrotnie się przemieszczać; nic zatem nie wzywało mnie do punktu wyjścia, a wypadki poprzedniego dnia powinny mnie nawet były trzymać od niego z daleka. Lustrowałem okolicę z wysoka i wydało mi się, że w okazałym masywie nieznanych mi gór dostrzegam dolinę, która mogła być zamieszkała, a zarazem z uwagi na swoje odległe położenie, nie za bardzo nękana przez gnębicieli i właśnie tam postanowiłem dotrzeć. Niestety, nie zszedłem jeszcze do podnóża mojej góry, gdy ujrzałem patrol, który wprawdzie mnie nie widział, ale zmierzał prosto w moją stronę. Musiałem go uniknąć, a także uniknąć drugiego, a potem kolejnych, i cały dzień upłynął mi na czatach i na ucieczkach, toteż nawet nie zdołałem zbliżyć się do wyznaczonego sobie celu. Moje skromne zapasy żywności wyczerpały się i nękało mnie zmęczenie: postanowiłem za wszelką cenę stawić czoło każdemu niebezpieczeństwu, byleby dotrzeć do jakiegoś zamieszkałego miejsca i jeszcze skorzystać z gasnącego dziennego światła. Zacząłem schodzić, trzymając się jak najbliżej zarośli.
Znajdowałem się w miejscu przypominającym urwisty i szeroki parów, który prowadził niemal od samego wierzchołka góry, prawie w linii prostej, na płaskowyż rozciągający się tysiąc metrów poniżej; ściany wąwozu porastały gęste krzewy. Nigdy nie zapomniałem, pomimo nędznego położenia, w jakim przyszło mi je przebiegać, dzikiej urody tego miejsca, a zarazem mrocznego uroku i mrocznej grozy, którym ono tchnęło; moje zszargane nerwy miały w tym bez wątpienia swój udział.
Zszedłem do połowy wąwozu i stanąłem niepewnie: na przekór mojej wcześniejszej stanowczości nie mogłem nie pojmować, że gdybym jeszcze za dnia dotarł na dno doliny, niemal na pewno wpadłbym prosto w ręce wroga, gdyż patrole miały zwyczaj biwakować poza obozowiskiem w najbardziej przystępnych górskich miejscach. A gdyby zaskoczyła mnie noc, nie potrafiłbym znaleźć drogi w tych całkiem nieznanych mi okolicach ani tym bardziej zapewnić sobie niezbędnej gościny. Wąwóz był teraz prawie niedostępny: wielkie skały, płaskie i śliskie, zawieszone jedne nad drugimi na dużych wysokościach, pokrywała gęsta roślinność, kwitnąca w rozpadlinach.
Kiedy tak smętnie naradzałem się z samym sobą, mój wzrok padł na coś, co można było uznać za ścieżkę lub przecinkę, która prowadząc ukosem przez wąwóz, pięła się ponownie w górę i biegła wzdłuż obu grzbietów, na prawo i na lewo. Dotarłszy tam, ujrzałem ledwie dostrzegalną ścieżkę dla pasterzy, którą zdradzały widniejące tu i ówdzie ślady kozich kopyt. Mimo to postanowiłem nią podążyć: dzięki temu nie zszedłbym niżej i zapewne dotarłbym do jakiejś chaty. Pozostawało mi tylko wybrać kierunek; zdając się na przypadek, poszedłem na lewo. Wspiąłem się znów na zbocze, dotarłem na górę. I tu czekał mnie najprzyjemniejszy widok, jakiego mogłem się w tych okolicznościach spodziewać. To, czego szukałem z tak nikłą nadzieją, widniało u moich stóp, w odległości kilku strzałów z karabinu: stał tam dom! Z komina, w wilgotnym i mglistym powietrzu dobywał się dym rozwiewany przez wiatr, może sam z siebie dosyć smętny, ale wtedy wydał mi się nader radosny. Serce zabiło mi mocniej, ruszyłem ku opatrznościowej siedzibie.
Dom stał na czymś w rodzaju niewielkiego płaskowyżu, jakby tarasie; z każdej strony otaczały go górskie grzbiety lub wzgórza, wypiętrzone w miejscu zbiegu dwóch lub trzech masywnych zboczy. Opasany przyległymi budynkami, wydawał się duży i godny, wyglądał raczej na pańską siedzibę lub dwór niż na gospodarstwo. Z pewnością znalazłbym tam schronienie i strawę, jeśli udzielono by mi tego dobrodziejstwa.
Gdy minęło pierwsze uniesienie, a ja pokonywałem tę niewielką odległość, naszły mnie poważne wątpliwości. Wprawdzie w tamtym czasie ludzie mieli zwyczaj na wszelkie sposoby wspomagać włóczęgów, w każdym z nich upatrując ściganego patriotę, ale nie ulegało wątpliwości, że ten zwyczaj wiązał się dla nich z poważnym ryzykiem. Czy zatem obcy człowiek, tak bardzo nie budzący zaufania jak ja, uzbrojony, zarośnięty, pokryty błotem, o zdziczałym wyglądzie, mógł mieć nadzieję, że zostanie przyjęty w domu zagubionym w górach, nocną porą? Podczas gdy w okolicy roiło się nie tylko od partyzantów, ale też od wszelkiej maści rzezimieszków, szpiegów i zdrajców? Jeśli dom, co wydawało się prawdopodobne, był zamieszkały tylko przez starców i kobiety (ta część ludności miała jakieś szanse uniknięcia przynajmniej niektórych aktów przemocy, jakich dopuszczali się najeźdźcy, i mogła podjąć ryzyko pozostania w swojej rodzinnej siedzibie), to czy ci bezbronni mieszkańcy nie zaryglowaliby się jeszcze mocniej zamiast otworzyć mi podwoje? Tym bardziej że byłem sam i byłoby mi trudno sforsować zamknięte drzwi?
Wyszedłem z zarośli, gotów wzbudzić w nich litość, kimkolwiek by się okazali i pośpiesznie pokonałem krótki odcinek wiodący przez niegdyś uprawną ziemię, potem przeszedłem przez sad jabłoni czy też ogród okalający dom. Spodziewałem się, że ujrzę kogoś, do kogo mógłbym się odezwać, ale wszędzie królowała pustka, nie było widać żadnych istot ludzkich ani zwierząt domowych. Psy w tych okolicach były szczególnie hałaśliwe i dziwiłem się, że nie ma tam żadnego, który chciałby się na mnie rzucić. Zmierzch niemal ustąpił już ciemności i z trudem dostrzegałem cokolwiek: być może mieszkańcy domu zamknęli się na noc wraz ze zwierzętami. Nie dobiegał do mnie żaden dźwięk także z budynków przyległych, ze stajni, szopy czy stodoły, które teraz obchodziłem; a jednak dom był z pewnością zamieszkały, jak tego dowiódł dym dostrzeżony przed kwadransem.
Dotarłem do budynku od frontu; sina fasada wznosiła się w brunatnym powietrzu; podwójne schody prowadziły na duży taras, na który wychodziły też reprezentacyjne drzwi. Na kamiennej balustradzie można było dostrzec kilka piramid i kamiennych kul, jakie przed trzema lub czterema stuleciami zdobiły niemal każdą szlachecką siedzibę w tych okolicach. Na tarasie widniały kępki pokrzyw oraz innych chwastów rosnących w szczelinach między płytami; na murze przy drzwiach wejściowych widniał spory ubytek po odpadłym tynku. Słowem, na pierwszy rzut oka dom sprawiał wrażenie starej zaniedbanej siedziby.
Znikąd nie dobywało się światło; nasłuchiwałem przez dobrą chwilę: nie dobiegł mnie żaden dźwięk. Nawet idące od gór wytłumione odgłosy nagle ustały. Wezbrane w odległej dolinie wody, których szmer przez cały dzień rozbrzmiewał mi w uszach, też musiały całkowicie spłynąć; lejący od rana deszcz w tej właśnie chwili ustąpił i cała natura zastygła w jednej z tych niezwykłych chwil zawieszenia, w których każda rzecz wydaje się trwać w szlachetnej i groźnej równowadze.
Ta głęboka i żałobna cisza zaczynała drażnić moje już i tak zszargane nerwy. Dopiero teraz odkryłem okratowane okno na parterze, niedaleko drzwi, zupełnie ciemne. Postanowiłem zawołać: mój głos rozbrzmiał bez echa w pustym powietrzu i nie otrzymałem żadnej odpowiedzi. Po wielu takich próbach stanowczym gestem ująłem masywną kołatkę i z całej siły ją opuściłem: z trzewi domu dobył się posępny i głuchy odgłos, aż przejęły mnie dreszcze, ale hałas ten nie odniósł żadnego innego skutku. Odczekałem stosownie dobrą chwilę i zwielokrotniłem uderzenia z narastającą gwałtownością: bez większego rezultatu. Co było zresztą do przewidzenia, ponieważ w owych czasach ten zwyczajny sposób zapowiadania swojej wizyty nie był czymś zwyczajnym dla kogoś, kto miałby dobre zamiary; skoro mieszkańcy nie reagowali na moje ponawiane wołania, tym bardziej nie uczyniliby tego teraz, kiedy dobijałem się do ich drzwi. Wyznam jednak, że ogarnął mnie wtedy jakiś niedorzeczny i nieokreślony strach, który na przekór mojemu niezbyt wesołemu położeniu, zaprawiony był ciekawością. Musiałem nie tylko zapewnić sobie niezbędną gościnę, ale też zakończyć całą tę historię.
Rozdział II
Zacząłem krążyć wokół domu w pewnej odległości, ponieważ nierozpoznane przeszkody nie pozwoliły mi zrobić tego z bliska; nie odkryłem niczego, co mogłoby rozjaśnić tajemnicę. Ale, zadałem sobie w duchu pytanie, czy w ogóle jest tu jakaś tajemnica? Jedyną, w gruncie rzeczy, poszlaką, na której wspierałem swoje przekonanie, że dom jest zamieszkały, był widziany niedawno dym: a czy jego mieszkańcy nie mogli uciec w pośpiechu, z jakiegoś nieznanego mi powodu pozostawiwszy rozpalony ogień na kominku? Mimo wszystko coś, nie wiem czy jakieś prawdziwe odgłosy dobiegające z wnętrza domu, czy też zwykłe przeczucie, powiadomiło mnie, że nie myliłem się w swoim pierwszym domyśle.
Ze wzmożonym zapałem okrążyłem ponownie dom, tym razem z wielkim trudem sunąc tuż przy murze. Musiałem ominąć kamienne koryto czy też studnię, stos różnorodnego złomu, kilka murarskich stołków ustawionych wokół pni wielkich drzew oraz inne, tym podobne przeszkody. Dostrzegłem tylko kilka niewielkich okien czy też otworów widniejących niemal na poziomie gruntu, jednakowo osłoniętych mocnymi kratami, jednakowo niemych i ciemnych oraz dwie mniejsze pary drzwi, które, nie muszę nawet mówić, stawiły opór mojej natarczywości. Jednakże z tyłu, po przeciwległej stronie domu, ujrzałem drugi taras, tej samej wielkości, tyle że bardziej rustykalny, na który wychodziły inne drzwi, a obok widniało inne parterowe okno, również okratowane. Przytknąłem oko do szyby. Widok, który mi się wówczas ukazał, nie miał w sobie nic naprawdę szczególnego, poza jakąś szczególną aurą, wynikłą po części z mojego stanu ducha, po części z charakteru okolicy, po części zaś może też z innych okoliczności, które mi umykały. Była to szczególność w dużej mierze iluzoryczna; niemniej zrobiła na mnie wrażenie.
Przez wąską szparę wewnętrznej okiennicy, niemal jak za sprawą czarów ukazała mi się w tych dzikich górach zbytkowna komnata, rzęsiście oświetlona. Zbytkowna to może za dużo powiedziane: była jedną z tych reprezentacyjnych bawialni, jakie nierzadko widuje się w starych szlacheckich domach na prowincji. Ciemne umeblowanie, dosyć niejednorodne; ściany i sufit pokryte wielkimi, biegle namalowanymi freskami, w połowie zatartymi; tu i ówdzie masywne fotele, rzeźbione i zdobne w herby, niewielkie foteliki obite adamaszkiem, zasłony z brokatu. Niemniej po chwili wnętrze, podobnie jak fasada domu, sprawiało wrażenie okazałego zaniedbania. I jakkolwiek komnatę wypełniały liczne sprzęty, wyglądała na osobliwie nagą.
Ale rzeczą, która po tym pierwszym pobieżnym oglądzie powinna była najbardziej mnie zainteresować, były wyraźne i świeże ślady życia, jakby mieszkańcy (a przynajmniej jeden mieszkaniec) tej komnaty pozbawionej obecności istot ludzkich, wyszli zaledwie przed chwilą. W dużym kominku, także opatrzonym herbem, płonął w ciszy wielki ogień, który z pewnością był głównym źródłem rzęsistego światła; na okrągłym stole stojącym nieco z boku i niedbale nakrytym dla jednej osoby, dymił talerz, krzesło zaś było odstawione, jak gdyby ktoś opuścił je tylko na chwilę; na innym małym stoliku obok fotela przy kominku leżała otwarta księga.
W komnacie przebywały jednak dwie żywe istoty, jakkolwiek nie były to istoty ludzkie, lecz dwa wielkie psy z rasy wilczurów, o dzikich pyskach. Wydawały się ponad miarę niespokojne, przemierzały salę w ciszy, wielkimi susami, przystając co jakiś czas i węsząc lub wskakując na fotel, żeby podrapać się zawzięcie z czystej nerwowości. Musiały wyczuć obecność obcego; ale dlaczego nie szczekały? Dlaczego nie zaszczekały zwłaszcza wtedy, gdy napełniałem dom odgłosami uderzeń? Tego nie potrafiłem zrozumieć. A może zbyt już były przyzwyczajone do takich hałasów, mam na myśli odgłosy dobijania się ludzi, którym nikt w domu nie miał zamiaru dać posłuchu; albo też, co bardziej prawdopodobne, czyjaś nadrzędna wola zabraniała im szczekać. Co jakiś czas wyciągały pyski, jakby chciały zaskowyczeć, ale nie wydawały żadnego dźwięku; raz czy drugi odwróciły się też w stronę wnętrza domu, ze strachem i nieufnością.
Jakkolwiek te spostrzeżenia wydały mi się interesujące, w żadnej mierze nie polepszyły mojej sytuacji. Nastała już głęboka noc, zerwał się silny i mokry wiatr, który bił we mnie, dopełniając dzieła wilgoci z obu minionych dni. Słyszałem jak wyginają się, a przy tym gniewnie, niemal napastliwie szumią dokoła wysokie drzewa, i ten odgłos dodatkowo wpędzał mnie w najczarniejszą melancholię. Nie muszę dodawać, że czułem także naglące ukąszenia głodu i bezmierną potrzebę wypoczynku, a także ludzkiej życzliwości. Tymczasem co mogłem zrobić wobec tej tak mało gościnnej, i powiedziałbym, zaczarowanej siedziby? Jej mieszkańcy wyraźnie nie zamierzali udzielić mi gościny, a przecież było niemożliwe, by mnie nie słyszeli; o przemocy nie chciałem ani też nie mogłem nawet myśleć; każda moja kolejna próba wydawała się już z góry daremna i przypuszczalnie nie pozostawało mi nic innego, jak odejść tam, skąd przyszedłem. Niemniej sięgając przez kraty, mocno uderzyłem w okienną szybę.
Tego psom było już za wiele; w środku nastąpiła istna i straszliwa eksplozja ujadania, warczenia, skowytu i wszelkich odgłosów, jakie może wydać rozwścieczony pies. Te dzikie zwierzęta czy też bestie z łatwością rzucały się na szyby, może próbując je wybić, i zdarzało mi się z jednym z nich lub z oboma stanąć oko w oko; kiedy zaś opadały na podłogę, widok ich oczu pozostawiał we mnie osobliwe wrażenie, jak gdyby ich głucha zaciekłość szła w parze z poczuciem głębokiego zagubienia, ze swego rodzaju rozpaczą.
Trwałem w oczekiwaniu, nie bez lęku o swoje osobiste bezpieczeństwo; gdyby mieszkaniec tego domu naprawdę chciał pozbyć się mojej obecności, mógł dać obu psom sygnał do ataku, a wtedy trudno byłoby mi się uratować. Spodziewałem się, że ten gwałtowny harmider wywoła choćby taki skutek, że ktoś się pokaże. Tak się jednak nie stało. Przez chwilę mierzyłem się z myślą, że oba psy są w domu same; ale, pominąwszy inne liczne wskazówki, które przeczyły takiemu przypuszczeniu, jak inaczej można było wyjaśnić widok talerza z dymiącą zupą? Cofnąłem się o krok i wystrzeliłem z powietrze, potem znów zacząłem szpiegować: furia psów wzmogła się, o ile to możliwe, jeszcze bardziej, ale nawet i tym razem nikt się nie pokazał. Wówczas ogarnęło mnie bezmierne przerażenie i bezmierny gniew. Mówiłem już powyżej, że nie chciałem ani też nie mogłem nawet myśleć o przemocy: a jednak w tamtej chwili postanowiłem się do niej uciec. Wedrzeć się do środka, używając wszelkich sposobów i choćby wbrew woli jej mieszkańców, założywszy, że oprócz psów byli tam jacyś mieszkańcy, a w każdym razie istoty ludzkie, nie zaś złe duchy; ponieważ mój umysł zaczynało ogarniać wzburzenie, chwilami nawet i to wydawało mi się możliwe.