Fragment
Kroniki ukrytej prawdy
Pere Calders
Spadająca gwiazda
Przekład: Anna Sawicka
Jak tylko minęliśmy przełęcz Area poczułem, że muszę opowiedzieć historię, jaka mi się przydarzyła: o moim domu, o żonie i o tym, jak wszystko to, co miałem, zmieniło się w miraż. Obok mnie siedział mężczyzna w podeszłym wieku. Mijały kilometry za kilometrami, a on zamknięty w sobie zachowywał dość nieprzyjazne w stosunku do nas, współtowarzyszy podróży, milczenie. Miał spokojne spojrzenie osoby, której zachowane we wspomnieniu światło pozwala nie reagować na zmienność pejzażu. Położyłem mu rękę na kolanie i ciarki mnie przeszły. Autobus podskakujący na wybojach i jego kości zatańczyły pod moją dłonią w tym samym rytmie. -Proszę pana: chcę opowiedzieć panu pewną historię… To znaczy, chciałem powiedzieć: pewien fakt autentyczny, ale boję się, że pan mi nie uwierzy, podobnie jak inni. Starzec odwrócił głowę. Nie wiem, zobaczył mnie czy nie. Jego oczy pozostały nieobecne, chociaż mogłem się w nich przejrzeć. -Po co? - zapytał. A potem dodał: -Już pięć lat temu powinienem był umrzeć. Znam wszystkie historie. Więc co nam z tego przyjdzie? -Nie wiem… Może da mi pan jakąś radę? - powiedziałem. (To była hipokryzja, więc zaczerwieniłem się jak zawsze, kiedy kłamię. Tak naprawdę chciałem tylko opowiedzieć tę niezwykłą przygodę, tak jak to robię w tej chwili.) Starzec opierał splecione dłonie na sękatym kiju. Podniósł rękę dając tym gestem do zrozumienia – jestem o tym przekonany–, że mu wszystko jedno. Komiwojażer, który siedział na przeciwko, poruszył się nerwowo. Najpierw zrobił taki ruch, jakby chciał wyciągnąć chusteczkę, po czym w połowie drogi zrezygnował, zapalił papierosa, zaciągnął się dwa razy i wyrzucił papierosa przez okno. -No dobrze, opowiem – wiedziałem już, że nie zdołają mnie powstrzymać. Jestem mierniczym. Już tyle razy opowiadałem tę historię, a nikt mnie jeszcze nie zapytał, dlaczego właśnie mierniczym? Zresztą nie wiedziałbym, co mam odpowiedzieć. Być może przychodzimy na ten świat, żeby zapełnić miejsca, które nie zostały obsadzone i każdy powinien przyjąć z rezygnacją to, co mu przypadło. Istnieje oczywiście coś takiego jak powołanie, ale ja nie całkiem w nie wierzę. Gdyby powołanie dochodziło do głosu w wieku, kiedy dokonuje się wyboru, mielibyłmy strażaków i żołnierzy od parady więcej niż potrzeba. Ożeniłem się przy pierwszej sposobności, a że wtedy nie miałem jeszcze żadnych zmartwień, więc było to małżeństwo z miłości. Wiadomo, Opatrzność czuwa w takich przypadkach i zaraz potem, jak zmieniłem stan cywilny, dostałem pracę u bardzo zamożnego człowieka. Na jednej z jego posiadłości, gdzie znajdowały się trzy znane w całej Europie góry, zatrudniał robotników mających wykonać pewne niwelacje. Nie będę o nich szczegółowo opowiadał, bo zauważyłem, że dla laików to jest nużące. Mój poprzednik kierujący pracami poróżnił się z właścicielem z powodu niezgodności charakterów, a że tamten był człowiekiem porywczym, więc zwolnił mierniczego. I wtedy dzięki znajomym znajomych ja zostałem mu przedstawiony. Zawarliśmy umowę i zobowiązałem się, że na czas trwania robót zamieszkam w domu znajdującym się na terenie jego posiadłości.
To był drewniany dom, bardzo starannie wykończony. Ktoś, kto miał dobry gust zatroszczył się, żeby dom był ładny i naprawdę taki był. W kolorze różu indyjskiego na zewnątrz, miał białe futryny drzwi i okien. Dach… ale nie będę go opisywał szczegółowo, bo każdy zobaczyłby co innego, podczas gdy wrażenie, jakie wywoływał było jedyne i niepowtarzalne: kiedy się tam mieszkało, każdy dzień był przyjazny. Traciła znaczenie pogoń za sprawami tego świata, chimeryczne wizje dopalały się w spokojnym ogniu i nic nie spędzało nam snu z powiek ani nie odbierało apetytu. Dom stał w dolinie, której dnem płynął potok, taki, o jakim zwykle marzą ludzie, kiedy wyobrażają sobie miejsce idealne do życia. Prowadziła doń droga, przecinająca na wskroś malowniczą łąkę. Nawet teraz, kiedy przymykam oczy, widzę to wszystko jak na dłoni, w kolorze: skrawek nieba przeglądający się w rzece i liście drzew, poruszane lekkim powiewem wiatru… I ciągle nie mogę zrozumieć, jak w takiej scenerii mogło się coś takiego wydarzyć. (Komiwojażer wzruszył ramionami i wygłosił banalny komentarz: Nie widzę w tym nic dziwnego – powiedział. – Na tej samej scenie wystawia się dramat i komedię i wręcza nagrody za postępy w nauce. I już zabierał się do przytoczenia stosownej anegdoty, kiedy mu przerwałem kontynuując moją opowieść.) …Ciekawe, jak często najdoskonalsze szczęście poprzedza złe chwile. Mojej żonie podobało się to miejsce i ten dom. Przyzwyczaiła się do domowych obowiązków i do zaspokajania wszelkich moich życzeń, a moje uczucie do niej stawało się coraz silniejsze. Tak upłynęło kilka miesięcy, o których nigdy nie opowiadam, bo budzenie w innych zazdrości jest czymś podwójnie nagannym: wywołuje się uczucia negatywne i jeszcze na dodatek czerpie się z tego przyjemność. Nadeszła jednak chwila, kiedy roboty przesunęły się daleko od domu. Wyruszałem wcześnie rano i konno pokonywałem piętnaście kilometrów dzielących mnie od obozowiska robotników. I, chociaż do domu mogłem wrócić dopiero pod wieczór, dobre samopoczucie, jakie zawdzięczałem szczęściu rodzinnemu nie opuszczało mnie. Więcej nawet (to zjawisko jest skądinąd dobrze znane): po dniu pracy dłuższym niż zwykle, pragnienie powrotu do domowego ogniska i do wszystkiego, co się z nim wiąże, wprawiało mnie w stan nowej, nieznanej mi dotąd egzaltacji. Kończyłem pracę jeszcze za dnia i wydawało mi się, że nawet mój koń, który rączo kłusował, siódmym zmysłem wyczuwając moją euforię, świadomie uczestniczył w moim pośpiechu. Przyroda, a zwłaszcza pejzaż górski, wyzwala we mnie dwa nierozłączne uczucia: poetyckie i agrarne. Podziwiam wspaniałe widoki, a jednocześnie myślę o parcelacji gruntów. Pokonywałem drogę błądząc myślami wokół tych spraw i sycąc oczy gamą zieleni, której subtelne zmiany, zgodne z rytmem pór roku, śledziłem wzrokiem eksperta. Za każdym razem, mniej więcej w połowie drogi zatrzymywałem się, aby podziwiać zachód słońca, a potem bodłem ostrogami konia, aby szybciej osiągnąć kolejne etapy mojej trasy: trzy sosny, przydrożny krzyż, szałas robotników sezonowych, ruiny zabudowań, źródło: wszystkich tych milczących heroldów moich powrotów. Z daleka widziałem światło w oknach domu i czerwonawe ciepło uchodzące z komina. W miarę jak się zbliżałem mogłem dostrzec sylwetkę mojej żony w drzwiach; dawałem jej znak latarką, a ona podnosiła rękę w powitalnym geście. I tak było każdego dnia. Możecie to sobie wyobrazić? Bo trzeba sobie uświadomić, że ja to wszystko wtedy miałem na codzień, żeby zrozumieć, jak słuszny jest mój żal i jak surowo potraktowały mnie nie wiedzieć jakie siły wyższe. Nie mogły mylić mnie zmysły, bo mój zawód polega na mierzeniu ziemi i znałem długość drogi, odczytywałem jej zakręty i spadki wysokości i mógłbym z pamięci narysować plan. Jak więc wyjaśnić to niecodzienne, niezwykłe zdarzenie, które mi się tam przytrafiło? Ale osądźcie sami…
Wydarzyło się to po szczególnie aktywnym dniu, kiedy wykonywaliśmy pomiary wymagające pokonywania dużych odległości. Następnego dnia miał być odpust, najważniejsze w tej okolicy lokalne święto. Moi podwładni zapytali mnie, czy mogliby w nim uczestniczyć. Odpowiedziałem im, że nie powinni opuszczać obozowiska ani zostawiać bez opieki narzędzi, których używaliśmy. Ale byli na to przygotowani: dwaj z nich na ochotnika zgłosili się do pilnowania sprzętu i nie mogłem już dłużej oponować, bo to święto rzeczywiście było dla nich ważne. Mnie samego też skusiła perspektywa wolnego czasu, więc postanowiłem pogodzić moją rolę szefa z własnym ukrytym pragnieniem i powiedziałem im, że jeżeli w ciągu dnia skończymy pewien etap pracy, przychylę się do ich prośby. Pracowaliśmy z perspektywą otrzymania określonej nagrody, więc udało nam się osiągnąć zamierzony cel. Zajrzałem jeszcze do namiotów podczas gdy pomocnicy i brygadziści już oddalali się na koniach i po udzieleniu ostatnich instrukcji strażnikom wyruszyłem w ową pamiętną drogę powrotną. Nigdy jeszcze nie odczuwałem z taką siłą radości, którą już usiłowałem opisać. Godzina późniejsza niż zwykle i cały szereg innych okoliczności składały się na to, że przeżywałem chęć powrotu do domu z największą intensywnością. Poprzedniego dnia moja żona po raz pierwszy poskarżyła się, że spędza czas samotnie. Wyobrażałem ją sobie niespokojną, opartą o framugę drzwi, wypatrującą mnie z daleka. Z radością układałem w myśli słowa, jakie padną między nami: o spóźnieniu i o święcie, które zrekompensuje jej oczekiwanie. Ni stąd ni z owąd koń nagle zaczął galopować. Nie wiem, czy ten pośpiech przekazałem mu podświadomie, czy też może był on w stanie mnie zrozumieć, w każdym razie była to jedyna logiczna i obiektywna przyczyna przynajmniej części tego, co miało później nastąpić. Ledwie wyruszyliśmy, gdy nagle koń na zakręcie nad brzegiem głębokiego wąwozu stracił równowagę na osuwającym się gruncie. Zdążyłem tylko uchwycić się czegoś, nie wiem, kępy trawy czy gałęzi i wylądowałem na drodze. Zwierzę spadło w przepaść. Zbyt dobrze znałem to miejsce, żeby mieć jakiekolwiek wątpliwości co do jego losu: nie mógł ujść z życiem po takim upadku. A jednak mimo wszystko czasem mam wyrzuty sumienia, że nie zszedłem nad strumień, żeby go odnaleźć i w razie konieczności skrócić jego cierpienie. Ale wtedy ogarnęła mnie niepohamowana złość na przeciwności losu i co innego było mi w głowie. Gdyby to było kiedy indziej, wróciłbym do obozu po drugiego konia, ale wiedziałem, że tym razem nie został tam ani jeden i że szybciej dojdę do domu pieszo niż by mi zajęło zaangażowanie moich ludzi w sprowadzenie mi wierzchowca. Odchodziłem od zmysłów, ale nie mając na kim wyładować złości, rozpocząłem pieszą wędrówkę. To niesamowite, jak nawet najkrótsza droga potrafi ukazać się z całkiem innej strony, jeśli zmieni się jakiś jeden drobny szczegół. Teren, po którym szedłem, zbocza i drzewa w przyćmionym świetle zmierzchu, w którym tylekroć oglądały je moje oczy, wydały mi się nieznajome. Nie chciałbym, żebyście państwo odnieśli wrażenie, że znalazłem się w jakimś szczególnym stanie ducha, który by wyjaśniał wszystko to, co się później zdarzyło. Nie, doskonale sobie zdawałem sprawę, gdzie jestem, jaką drogę juz pokonałem, a ile jeszcze mam przed sobą, a zwłaszcza z zawodową precyzją, jaką daje rutyna, byłem w stanie ocenić zależność upływu czasu, minuta za minutą, od rytmu mojego marszu i od każdego metra, który musiałem pokonać. Nagle dotarło do mnie, że odczuwam ból w kostce prawej nogi i że to opóźnia marsz. Uświadomiłem sobie, że jednak nie wyszedłem cało z wypadku i tylko mojemu wzburzeniu przypisać należało fakt, że dopiero teraz zdałem sobie z tego sprawę.
Ogarnął mnie niczym niewytłumaczalny niepokój. Trudno to teraz uzmysłowić, kiedy tu tak wygodnie sobie razem siedzimy, bezpieczni w świetle jasnego słońca. Czasem ktoś ze słuchaczy zauważa, że nie było czym się przejmować i należało się cieszyć, że nie podzieliłem losu mojego konia. Ale ja wtedy pytam, tak jak teraz: czy zdarzyło się wam kiedykolwiek borykać z obsesyjną myślą, że nie możecie nic zrobić, aby uprzedzić zaniepokojoną, kochaną osobę; czy zdarzyło się to wam kiedykolwiek na środku drogi, w ciszy wielkich lasów, kiedy zapada noc? A do tego jeszcze dochodziło cierpienie fizyczne, które mi nie pozwalało nadążać za moim pragnieniem, i nieokreślone przeczucie, które wprawiało w stan czujności mój umysł. Zrobiło się ciemno, a ja szedłem coraz szybciej licząc godziny, które mnie dzieliły od punktów orientacyjnych: trzech sosen, przydrożnego krzyża, szałasu robotników sezonowych… Nadszedł taki moment, że obsesyjnie wbijałem wzrok w czarne niebo, żeby odgadywanie cieni po obu stronach drogi nie drczyło mnie stałym przypominaniem o czasie i odległości. I wtedy, błądząc wzrokiem gdzieś wysoko, zobaczyłem świetlistą smugę na niebie. To się stało nagle: niespodziewany widok światła, skojarzenie, że to spadająca gwiazda i przesądne przekonanie, które sprawiło, że wypowiedziałem życzenie, aby mój dom i moja żona czekali na mnie za pierwszym zakrętem drogi. Prawie każdemu zdarzyło się podobnie postąpić na widok tego zjawiska, dla żartu. Ja też zrobiłem to w tej samej konwencji, ale wpierw jakiś ulotny impuls skłonił mnie do zaciśnięcia powiek z całą powagą, żeby nadać mojemu życzeniu większej mocy. Postanowiłem, że będę starał się uwierzyć, że znajdę to, czego pragnąłem, za najbliższym zakrętem, że potem tego samego będę wypatrywać za następnym i tak, skracając etapy, choćby się one mnożyły, może ławiej mi będzie przezwyciężyć niepokój. W taki sposób rozumowałem. Ale w wyznaczonym miejscu zobaczyłem rozświetlone prostokąty okien, czerwonawą jasność komina, a w obramowaniu drzwi tak mi drogą sylwetkę! Zaskoczenie nie pozwoliło mi w pełni ulec czarowi. Tak jak zwykle, dałem znak latarką, a ona uniosła rękę w znajomym geście. Pamiętam, że podchodząc bliżej zapytałem: „Co wy tu robicie, ty i nasz dom?” Nie odważyłem się przekroczyć progu. Uścisk mojej żony tym razem był wyjątkowo opiekuńczy, jakby starała mi się przekazać, że jest w stanie zrozumieć wszystko, cokolwiek by mi się przytrafiło. Chciała wiedzieć, czy dużo tego dnia pracowałem, a kiedy to potwierdziłem, prosiła, żebym teraz odpoczął i żebym się już niczym nie przejmował. Od razu powiedziałem jej prawdę, żeby wyjaśnić sytuację: że miejsce, w którym się znajdujemy, jest w odległości co najmniej ośmiu kilometrów od naszego domu i że to ja na widok spadającej gwiazdy zapragnąłem wrócić tam jak najprędzej. „Nasz dom jest tam – odpowiedziała mi pogodnym tonem–, gdzie jesteś ty i ja i nasze domowe ognisko”. Nie chciałem, żeby się łudziła i pokazałem jej na zachodzie zarys góry, widoczny w nikłym świetle. „Widziałaś kiedyś przełęcz Area z progu naszego domu?” Popatrzyła na mnie swobodnie i powiedziała, że jutro, w świetle dnia, będzie nam łatwiej o tym dyskutować. Następnie zainteresowała się koniem, a kiedy jej opowiedziałem o nieszczęśliwym wypadku, przeciągnęła ręką po moich włosach. „Czy tobie też się coś stało?” „Nie to, o czym myślisz”. To by było zbyt proste, gdyby można było wszystko wyjaśnić wstrząsem po upadku. Nie chciałem wejść, gdyż zwolna zaczęło mnie ogarniać całkiem naturalne zwątpienie. „Popatrz, stół już nakryty” – powiedziała. „Na kolację jest to, co lubisz. Czujesz, jak pachnie?” Oczywiście, że widziałem i czułem! Ale nie mogłem tracić czasu, jeść z apetytem, a później iść spać, jak gdyby nigdy nic, żeby następnego dnia znów wróciły wątpliwości. Bo, jeśli rzeczywiście moje życie było tutaj, to jaka sugestywna fikcja znajdowała się osiem kilometrów stąd? Albo odwrotnie: jeżeli to, co się działo naprawdę, było tam na końcu drogi, to czym w takim razie był ten miraż?
Stwierdziłem, że nie zaznam spokoju, dopóki nie dotrę do końca drogi, porzucając niezwykłe wizje, że muszę iść dalej nie tracąc czasu. Chciała pójść ze mną, ale zaprotestowałem: „Ty zostań tutaj. Pilnuj tego i czekaj na mnie. Cokolwiek by się nie stało, wrócę, żeby ci to wyjaśnić”. Zaczęła płakać i podała mi szpilkę z kameą, którą jej kiedyś podarowałem. „Weź ją, powiedziała, jako znak mojej miłości. Nigdy się z nią nie rozstawaj; niech ci przypomina, że ja ciągle na ciebie czekam”. (Komiwojażer nie wiedzieć czemu zaczął mnie wypytywać o tę szpilkę. Pokazałem mu ją: rzucił tylko na nią okiem. „Jednego nie rozumiem – powiedział. Jeżeli życzył pan sobie znaleźć się w domu, to czemu pan nie przyjął spełnienionego życzenia z satysfakcją i radością?” Odparłem, że każdy z nas kiedyś chciał latać jak ptak, ale jeśliby ktoś, poruszając rękami, faktycznie wzniósł się kilka metrów nad ziemią, to natychmiast zapragnąłby na nią powrócić.) Szedłem jak w gorączce. Kiedy odwracałem głowę, widziałem światła domu, coraz mniejsze i mniejsze, aż w końcu zniknęły za niewielkim wzniesieniem. Wtedy wreszcie zwolniłem; w przypływie rozsądku uświadomiłem sobie, że jest całkiem możliwe, że to szczególna forma fizyczna zaburzyła w ten sposób działanie mojego umysłu. Nie zatrzymując się, szukałem skaleczenia, przesuwając ręką po włosach i czole, wszędzie, gdzie mogła być ukryta rana, przyczyna tych omamów, z małodusznym przekonaniem, że będzie tak, jak wcześniej z nogą: zlokalizuję źródło bólu, zniknie mara i mój umysł odzyska jasność. Ale spekulacje myślowe nikomu jeszcze nie pozwoliły na zmianę kolei losu, a mój przybrał już nieodwracalny obrót. Kiedy tak szedłem całą siłą woli starając się uwierzyć w chwilowe zaburzenie umysłu spowodowane upadkiem, w świetle latarki zarysował się przede mną kontur przydrożnego krzyża. Poświeciłem wyżej, obejrzałem dokładnie pomnik, a nie dowierzając oczom, przylgnąłem rękami do kamiennej tablicy z taką siłą, że w końcu poczułem ból w dłoniach. To było bardzo istotne, czy krzyż aby na pewno tam jest, bo był on usytuowany na największym wzniesieniu, mniej więcej w połowie mojej codziennej trasy. Gdybym się teraz odwrócił, mógłbym zobaczyć okna domu, który przed chwilą opuściłem. Ale wymagało to odwagi. Wiedziałem, jak wiele zależy od tego, co zobaczę i upłynęła dłuższa chwila zanim się zdecydowałem. I wiecie państwo, nie była to obawa bezpodstawna. Nie łudziły mnie zmysły: poniżej miejsca, w którym się znajdowałem, jasne punkty nadal potwierdzały obecność domu na równinie, gdzie jeszcze dziś rano nie było nic poza trawą. Poczułem się nieludzko zmęczony. Usiadłem pod krzyżem próbując zebrać myśli. Chciałem wrócić do domu, ale w którą stronę miałem iść, na wschód czy na zachód? Trzeba było iść naprzód, ale wiedziałem, że cokolwiek bym nie zastał u kresu mojej codziennej drogi, już nie odzyskam spokoju. Jeżeli dom był tam, gdzie go przed chwilą pozostawiłem, chciałbym tam wrócić; ale jeżeli nie, to w takim razie coś na zawsze przepadło, bo dla mnie życie rodzinne to była żona, dom i pejzaż i zmiana któregokolwiek z tych elementów naruszała równowagę, którą tak kochałem. W wyobrażni widziałem siebie ciągle błądzącego na tej drodze, w poszukiwaniu sam nie wiem czego na jednym i drugim jej krańcu: czegoś, czego wartości nie umiałem oszacować. Nie będąc w stanie sam zmierzyć się z tym dylematem, udałem się do miasta w nadziei, że ktoś ze znajomych czy przyjaciół coś mi doradzi. Ale jak na razie nikomu się to nie udało. Od czasu do czasu w przypływie nowych się wracam tu w nadziei, że mi się to wreszcie uda zrozumieć, ale znów zaczynam wątpić i nie pozostaje mi nic innego jak po raz kolejny zdać się na sąd innych. Co pańskim zdaniem powinienem zrobić? Komiwojażer powiedział, że problem jest trudny i że kiedy któremuś z jego kuzynów przytrafiło się coś równie kłopotliwego, choć nie to samo, rodzina po naradzie zdecydowała się wysłać go do Ameryki. A starzec, który wysłuchał całej mojej opowieści w milczeniu, popatrzył na mnie i powiedział:
-Wy, młodzi, żyjecie na płytkim talerzu i topiąc się w łyżce wody sądzicie, że wszystko jest w porządku. To, co się panu wydaje takie niezwykłe, wydarzyło się już wiele razy i każdy zachowuje się wtedy tak, jak mu jego temperament dyktuje, podobnie jak w innych sytuacjach. Poeta przyjąłby to, czego pragnął i co się spełniło, gdy spadła gwiazda. Dom w połowie drogi stałby się jego domem i zastąpiłby mu jakikolwiek inny. Człowiek o umyśle ścisłym nie zwracałby uwagi na to, co mu się przedstawia po drodze i po pokonaniu odpowiedniej ilości kilometrów odnalazłby swój dom tam gdzie być powinien. Przykłady można mnożyć - niech pan się nad tym zastanowi i sam wybierze… Autobus dotarł do ostatniego przystanku. Przy pożegnaniu nieoczekiwanie stałem się wylewny: uścisnąłem starego i podziękowałem mu za radę. Wynająłem konia i wyjechawszy z miasteczka zatrzymałem się przez chwilę przy drogowskazie. Gładząc dłonią kameę, przeczytałem: „Dolina Area”. Już miałem popędzić konia, kiedy znów zaczęły mnie dręczyć wątpliwości. Bo za kogo się właściwie uważałem, za poetę czy mierniczego? I co tak naprawdę mogłoby mnie utwierdzić w przekonaniu, że wybór, którego dokonam, będzie właściwy?
1947
Tytuł oryginału: „La ratlla i el desig”, z tomu: Cròniques de la veritat oculta, 1955).