schwob_logo

schwob

 
Wróć do książki

Fragment

Podwójna gra

Frank Martinus Arion

Przekład: Sławomir Paszkiet

Rozdział 6

W odróżnieniu od większości mieszkańców Wakoty* Manchi nie był katolikiem. „To typowe wyznanie niewolników” – mawiał czasem do swoich słuchaczy, „religia dla biednych, zacofanych, ciemiężonych i głupich ludzi. Pomyślcie tylko: Jacy ludzie są w przeważającej mierze katolikami? Kolorowi! A skąd ci kolorowi pochodzą? Z Afryki. Sprowadzono ich tu jako niewolników. 90 procent naszej ludności pochodzi od niewolników i 90 procent to katolicy. Coś musi się w tej religii nie zgadzać, nieprawdaż?! Trzeba być głupcem, by pozostawać członkiem takiego Kościoła? Kolejne 10 procent” – oznajmiał jeszcze tym, którzy go słuchali – „to przede wszystkim protestanci i Żydzi. I nie są oni potomkami niewolników, tak jak my, ale spadkobiercami właścicieli niewolników”.

On sam wyciągnął wnioski z takiego rozumowania i został protestantem, aczkolwiek niemal niepraktykującym. Jego przekonania religijne mogły mieć też związek z tym, że upatrywał on w wakotańskim kościele konkurencję do swojego domu. Wprawdzie kościół był o wiele starszy i daleko mu było do piękna domu Manchiego, ale dla dużej części mieszkańców Wakoty Dom Boży ze względów religijnych pozostawał jednak najważniejszą budowlą.

Teraz zajmowało go wstąpienie w szeregi wolnomularzy. Zatoczył więc krąg. W podstawówce, gdzie zdobył jedyne oficjalne wykształcenie, zakonnicy, dla których w okresie sprzed Jana XXIII religia polegała głównie na wskazywaniu wrogów, nauczyli go, że najgorszymi i najstarszymi wrogami Kościoła są masoni.

Nie przejmował się specjalnie wyznaniem, uważając je za zbędne, podobnie jak coś takiego jak studiowanie… Jeśli chodzi o to ostatnie, to jego zdaniem miał po temu dobre powody. Uważał się, by wymienić choć jeden z nich, za kogoś ważniejszego i lepszego od swojej żony Solemy. Czuł się tak chociaż studiowała daleko w Europie i głowa jej ciągle jeszcze była pełna tak zwanych progresywnych idei. Teraz grała tam, na górze, na organach, których muzyka tego ranka od czasu do czasu docierała do niego w sposób dokuczliwie głośny. Jego żona wyczyniała jeszcze wiele innych głupstw. Jeżeli miałby wziąć jej studia w Europie au sérieux, to musiałby stwierdzić, że przez swoje zachowanie przyniosła tym studiom wstyd, że koniec końców albo jej studia albo ona nie były nic warte, albo jedno i drugie. Jedno dla Manchiego było w każdym razie pewne: ktoś, czyje studia były coś warte, nie przynosiłby im ujmy przez swoje zachowanie! To, że grała tam, na górze, na tych organach, odbierał jako kolejny piękny dowód na błahość religii. Ciągnie swój do swego, myślał sobie czasem. A to, że ona mimo wielu lat spędzonych w Europie, a było ich chyba z dziesięć, ciągle jeszcze wierzyła w te kościelne bzdury, było dla niego dowodem na to, że jej studia nie były nic warte. Nawet on, ze swoją podstawówką, nie wierzył już w te głupoty! Może ona też nie wierzyła już na całe 100 procent, jednak do tej pory nie okazała specjalnego zainteresowania jego wolnomularstwem. A czy nie byłoby to jej obowiązkiem, gdyby jej studia miały jakiś sens? Czy to nie Voltaire, jeden z największych myślicieli w historii, który notabene zawsze ostro atakował katolików, czy to nie ten człowiek był założycielem albo współzałożycielem, a w każdym razie członkiem (sprawdzał w opasłej księdze, by się upewnić) wolnomularstwa? Uważał, że jego żona Solema, chociaż była piękną kobietą, postępowała w typowy dla wszystkich kobiet sposób, który podkreślał ich marność. Jego zdaniem wszystko to były brednie. Powierzchowne bzdury. Kiedy przyszło co do czego, cztery lata temu okazało się, że jest o wiele lepszy niż magister prawa, z którym dopuściła się cudzołóstwa i z którym go, można to nazwać, jak się chce, zdradziła. Ba! Manchi nigdy w życiu nie studiował, ale jeżeli coś takiego nazwać studiowaniem, tego trzęsącego się przed nim magistra prawa, który nie umiał się zachować, to on, Manchi, był co najmniej profesorem. Bo czym innym są studia, wiedza, bycie prawnikiem czy coś podobnego, jeśli nie umiejętnością zachowania się w różnych okolicznościach? On to wiedział, nieprawdaż, jasno i wyraźnie. On, Manchi Sanantonio, nie posiadający żadnego tytułu, w każdym razie uniwersyteckiego. Czy studiami można było nazwać to, wtedy kiedy ona, bez namysłu, legła pod prawnikiem? Zbyt podniecona, by najpierw znaleźć stosowne miejsce? Ot tak, na ziemi? Po prostu na szerokiej piaszczystej plaży (na dodatek pełnej kłujących kamieni, które musiały sprawić jej wykształconym plecom ogromny ból), otwarcie i nago, na widoku wszystkich i bądź co bądź w miejscu, w którym mógł się na nich natknąć każdy, co też rzeczywiście się wydarzyło, kiedy ich nakrył przez przypadek, bez uprzedniego zaczajania się na nich. Często myślał, że studia to także wiedza o tym, czego w żadnym razie robić nie wolno.

Też mi nauczycielka, myślał sobie co rusz. Nauczycielką powinna być osoba, która potrafi nauczyć innych, co powinni, a czego nie powinni robić. A tego ona nie umiała. Inaczej by go tak nie zdradziła. Nie jak tania miejscowa dziwka, która musi to robić w krzakach, na ziemi, bo nie ma dyskretnego miejsca, bo jako tutejsza nie ma wstępu do międzynarodowego hotelu z prostytutkami, gdzie jak przystało na międzynarodowy hotel, przebywać mogą jedynie oddający się nierządowi zagraniczni goście.

Była tanią dziwką, szmatą za pięć guldenów, ni mniej, ni więcej, mimo że była matką trójki jego dzieci i mimo że był zmuszony przechwalać się jej urodą i faktem, że studiowała w Europie!

To, o czym wiedział tylko on sam, nie było może tak istotne. Ważne było, że cieszył się poważaniem. Wiedział teraz, że sprawy nie zawsze były takie, jakie się mogły wydawać i być może na ziemi było więcej takich ludzi, którzy o tym wiedzieli, jednak oni się nie liczyli, inaczej wszyscy ludzie odkryliby tę mądrość: Ludzie wierzą po prostu w to, co widzą; tak było zawsze na tej wyspie, a może także na całym świecie i pewnie się to już nie zmieni.

Manchi miał swoje problemy. Pierwszym z nich była droga przed jego domem, na której nie położono asfaltu. Na długo przed zakończeniem budowy domu złożył do administracji Curaçao, która znajdowała się wówczas w rękach Partii Demokratycznej, podanie z prośbą o wyasfaltowanie drogi. Otrzymał obietnicę, że sprawa zostanie załatwiona, nie kosztowało go to wiele trudu, gdyż był wtedy wyjątkowo aktywnym członkiem tej partii. Jej też zawdzięczał ostateczne powołanie na stanowisko komornika. Kiedy jednak jego dom był już na ukończeniu, nadeszły wybory, które wygrała Narodowa Partia Ludowa, największy przeciwnik Partii Demokratycznej. Specjalnie, z zemsty, by pognębić właśnie jego, Manchiego Sanantonio, znanego działacza demokratów, nowa władza nie wyasfaltowała drogi! Polityczna chęć zemsty na Antylach przewyższa wszystko, co sycylijczycy – (głupi) bohaterowie odwetu – mogliby wymyślić w dziedzinie zemsty! Przez jego grę w domino z Boebu Fielem, zagorzałym zwolennikiem Narodowej Partii Ludowej, przez wpływ Wakoty w ogóle i być może także dlatego, że chciał zwiększyć swoje szanse na załatwienie położenia asfaltu na drodze, Manchi zmniejszył swoją aktywność w Partii Demokratycznej. Do tego stopnia, że koledzy partyjni zaczęli go podejrzewać, że przeszedł potajemnie do ludowców. Kiedy krótko później w przedterminowych wyborach demokraci odzyskali władzę na wyspie, wzbraniano się, choć nieoficjalnie, przed wyasfaltowaniem mu piaszczystej drogi.

Ponieważ od żadnej dużej partii nie otrzymał tego, co było mu niezbędne do ukoronowania swojego statusu, poparł (potajemnie) partię URA, której współzałożycielką była jego żona i której wielkim sympatykiem był jej kochanek. Jednak partia ta, którą wspierali głównie młodzi ludzie i intelektualiści, którzy studiowali w Holandii, okazała się niewypałem. Po wszystkim Manchi czasem z wściekłością nazywał ją w myślach pierdoloną partią. W każdym razie piaszczysta droga przed jego domem ciągle jeszcze była niewyasfaltowana, a on, teraz neutralny politycznie, żywił zrozumiałą urazę wobec wszystkich istniejących partii.

Kolejnym zmartwieniem były dzieci i kozy, które niszczyły jego kwiaty i rośliny i to nie tylko wtedy, kiedy pędy wystawały zza jego wykonanego z kutego żelaza płotu.

Oba problemy, z którymi nigdy nie był w stanie całkiem się pogodzić, miał nadzieję rozwiązać, kiedy posiądzie wystarczającą władzę. Jednak teraz, gdy nie był już aktywny politycznie, nie wiedział, jak tę władzę zdobyć. Może poprzez wstąpienie do Loży Solidarności? Gdyby miał władzę (ministra albo sędziego), wtedy zadbałby o to, by ta cholerna piaszczysta droga została natychmiast wyasfaltowana. Wtedy mógłby także te wałęsające się dzieciaki, które wyrywają mu kwiaty, a których niestety nie może przyłapać na gorącym uczynku, wysłać do poprawczaka. A wszystkie wałęsające się kozy powystrzelać!

Manchi wstał z leżaka i poszedł podlać resztę roślin. Jego trzecim i być może najpilniejszym problemem była rzecz następująca: jeśli stałby się członkiem Loży Solidarność, to nie mógłby kontynuować gry u Boeboe Fila, która odbywała się w każde niedzielne południe. Za bardzo jednak lubił tę grę, by nagle albo stopniowo z nią zerwać. „Może nawet za bardzo”, myślał sobie, kiedy schylony przekładał czarny, ogrodowy wąż z krzewu bugenwilli na gayenę. Gdakanie kur, unoszące się z miejsca, w którym znajdował się dom Boeboe Fila, spowodowało, że spojrzał zza roślin wzdłuż swojego płotu na dom w dolinie: tam, na podwórku Nora karmiła stado kur, które za nią podążało. Wypuścił z rąk gałęzie, które odsunął nieco na bok, i pomyślał przybity: „W zasadzie powinienem z tym skończyć”.

By nie dać się ponieść przygnębieniu, podczas gdy woda z węża szybko wypełniała nieckę u podstawy krzewu, zatrzymał wzrok na jego pięknych, dużych, czerwonych kwiatach, których pręciki wystawały z kwiecia jak ozdobne języki.

„Piękne”, powiedział do siebie i powtórzył raz jeszcze „cudowne”. „Kwiaty są przepiękne i jestem szczęśliwy, że tyle ich mam”. Rzucił radosne spojrzenie na cały swój ogród i zatrzymał wzrok na czarno-czerwonych kwiatach bugenwilli, które dopiero co podlał. Porównał kwiaty bugenwilli do kwiatów gayeny. U bugenwilli tworzą kiście. Mają cieniuteńkie płatki, których ciemnoczerwony kolor wpada w fiolet, przypominają małe, przerażone motyle, które ze strachu przysunęły się blisko do siebie. Manchi mówił sobie, że bardziej mu się podobają kwiaty gayeny. Problem grania w domino jako przyszłego członka Solidarności, który próbował miesiącami bagatelizować poprzez wynajdowanie sobie tego rodzaju błahych problemów i znajdowaniu ich rozwiązań, nie dawał mu jednak spokoju.

Dalej po prawej, także przy płocie ogrodu, stał krzew wysokości człowieka, kelki hil. Manchi porównywał także kwiaty tej właśnie kwitnącej rośliny, które mają barwę ostrego światła słonecznego i kształt kielicha, do kwiatów gayeny. „Dwa rodzaje kielichów” – powiedział na głos – „jeden żółty, a drugi czerwony. Jakże piękne rzeczy wydaje natura! Nie umiałbym powiedzieć, który jest ładniejszy.” Udawał pokorę, widział się w jednym rzędzie z ptakami, które nie sieją, nie orzą, jednak o nic martwić się nie muszą. Powiedział do siebie, spoglądając na swój dom, że tego ranka, w tym spokojnym otoczeniu kwitnących roślin, powinien być najszczęśliwszym człowiekiem na świecie. I do tego tak pięknie pachniało. Wmawiał sobie, że nic się nie stało i że byłby niewdzięczny, gdyby czuł się nieszczęśliwy. „Patrz” – mówił do siebie– jak krople wody pięknie zatrzymują się na roślinach, które podlewam. Spójrz jak połyskują. Jak poranna rosa”. Jak świeżo wokół niego pachniało, nieokreślona, a mimo to ostra woń ogrodu pełnego pięknego kwiecia, które może jednocześnie oszołomić i ożywić.

„Ale”, rozważał, podnosząc szybko szlauch i przenosząc go do kelki hil, ponieważ dołek wokół gayeny przelewał się, „jaki to ma sens, że wybuduję tam z tyłu służbówkę i w swoim czasie zatrudnię służącą, jeśli dalej będę się zadawał z takimi ludźmi jak Fiel, Pau i Nicolas? Nie!” – myślał podnosząc wąż, „Tak dalej być nie może”. By dodać temu stwierdzeniu mocy, powiedział na głos: „Chamon Nicolas jest, szczerze mówiąc, bandytą!”.

Kwiaty gayeny, którą podlewał, wyglądały na zakurzone. Przycisnął kciukiem metalową końcówkę węża i spryskiwał kwiaty tak długo, aż nabrały znowu koloru świeżej czerwieni. „Cholerna, piaszczysta droga” – pomyślał, kiedy przeciągał szlauch do innych kwiatów. Jednocześnie przywoływał znowu w pamięci szczegóły bójki, w którą uwikłany był Chamon Nicolas. Kosztowała go ona jeden rok więzienia – nie więcej, ponieważ sędzia zakwalifikował jego czyn po części jako działanie w obronie własnej. „Durny sędzia”, myślał Manchi, przesuwając dalej silnymi pociągnięciami wąż. Kompletnie szurnięty.

Nikt, kto lata za kimś z tasakiem, a potem dźga go w plecy, w tyłek, by wyrazić się dosłownie, nie może się powoływać na obronę konieczną. Manchi darzył szacunkiem sędziów z ratusza, ale czasem coś chrzanili. „A to dlatego” – mówił sobie, „że jak przyjdzie co do czego, to oni nie potrafią zrozumieć mentalności tutejszych ludzi”. On by to zrobił inaczej!

Znowu przesunął dalej ogrodowy wąż, by znów podlać gayenę, swoją ulubioną roślinę. „No cóż”, ponownie oddał się rozmyślaniom, „dobrze, że przynajmniej planuje się, by miejscowe dzieci kształcić na sędziów. Rodaków ludzi takich jak ja, którzy mówią ludzkim językiem i doskonale rozumieją ich mentalność. Ludzi takich jak ja, którzy nie dadzą robić z siebie głupka. Ale teraz powinienem z tym skończyć”, powtórzył jeszcze bardziej przybity. A Janchi Pau! Tego człowieka darzył pewną dozą szacunku, miał on ponadto stosunkowo jasną karnację, był jednak tylko robotnikiem w Shellu. I nikim więcej. A Boeboe Fiel!

Tak w ogóle, to w porządku gość. Jemu też należało się nieco szacunku, był w końcu sam sobie szefem. Ale… ten jego styl życia! Manchi rzucił badawcze spojrzenie na dom Boeboe Fiela, odwrócił się i otaksował spojrzeniem swój arkadowy ganek. Merde; jego dom był ładniejszy niż ten na pocztówce, przede wszystkim dlatego, że zadbał o to, by rośliny nie zostały posadzone zbyt blisko. Można było zobaczyć w całości wszystkie łuki, podczas gdy na pocztówce większa część fasady domu przykryta była roślinnością. Pomyślał z pogardą o Włochu, który wybudował tak piękny dom, by później ukryć go za roślinami. „Niedołęgi” – myślał, „nawet jeśli są bossami mafii!”.

„Ktoś taki jak ja” – zadumał się nagle Manchi, kiedy kierował wzrok ponownie na Prinsessendorp**, a oczyma wyobraźni widział morze, które znajdowało się daleko za domami, „powinien mieć też domek letniskowy nad morzem, dla żony, dzieci i dla siebie, tak jak inni przyzwoici ludzie na tej wyspie!”.

Myśl ta podziałała na niego ożywczo i ponownie przez chwilę rozkoszował się bogatym zapachem mokrych roślin. A jednak… nie potrafił się uwolnić od tej przygnębiającej myśli. Nie chodziło mu o morze! Nigdy nie nauczył się pływać. Ilekroć znalazł się nad morzem, ogarniało go zawsze uczucie, że jedynym celem całej tej wody jest utopienie człowieka!

Co innego mu pozostaje? Jak miałby spędzać niedzielne popołudnia, kiedy nie będzie już grał w domino? Jak tylko się tu sprowadzili, rozpoczęła się gra u Boeboe – notabene z jego inicjatywy – a kiedy nie mogli się spotkać na partyjce, bo nie było Chamona Nicolasa i nie mieli nikogo na jego miejsce, nudził się okropnie. Oczywiście mogli się przerzucić na inną grę. Brydża na przykład lub kanastę, na gry, o których w kółko dyskutowali ludzie z prokuratury. Mówili o wielkim szlemie, szlemiku i o otwarciach włoskich.

Odrzucił jednak możliwość nauczenia się innej gry. Uważał, że jest na to za stary. Poza tym z pewną przyjemnością wspominał grę z poprzedniego tygodnia. Wygrali wtedy z Boeboe Fielem przewagą jednego buta: pięć do czterech.

Szkoda, że nie mieli wtedy damskich butów! Nie, nie mógłby nauczyć się już żadnej innej gry niż domino, w które grał już jako dziecko. Podwójne kamienie potrafił wyczuć na mile. Jak w zeszłym tygodniu. Przynajmniej trzy dublety Janchiego Pau wysłał na tamten świat. Mimowolnie uśmiechnął się pośród swoich kwiatów. Chociaż nigdy nie grał w żadnym klubie, to zdobył już w swoim życiu kilka trofeów. To te puchary i medale na meblościance. Nie, gdyby teraz zmienił grę, to najprawdopodobniej przez dłuższy czas musiałby raz za razem przegrywać. zanim nauczyłby się grać. A na to nie miał ochoty. I to najmniejszej!

„Tego już za wiele” – znów sobie powtórzył. „Za dużo!”. Teraz był rzeczywiście przybity mimo swoich kwiatów. Czuł się zagrożony przez tę słabość. Przez fakt, że była tak wyraźnie odczuwalna, że prawie bez wstydu mógł się do niej przed sobą przyznać.

To czyniło go zbyt podobnym do takich ludzi jak Boeboe Fiel, ludzi, którzy jego zdaniem tylko dlatego, że brakowało im siły woli i samokontroli, ponieważ zbytnio ulegali swoim namiętnościom, skazani byli na klepanie biedy, do której sami doprowadzili.

„Na przykład rozmnażanie” – pomyślał z pogardą, wyciągając szyję ponad kwiaty, by popatrzeć na Norę (pewnie skończyła karmić kury, bo nie widział jej już na podwórku). „Rozmnażać się jak kury! Ile dzieci mieli tam, na dole? Dziewięcioro, dziesięcioro? Gdzie one spały?! Fuj!”. Nie podobali mu się tacy ludzie. „A poza tym ile obcych dzieci ma Boeboe Fiel? Siedmioro? Ośmioro? Dziewięcioro? Jednak to dziwne – myślał Manchi bez ładu – że Nora ciągle jeszcze wygląda tak młodo i apetycznie. Może jest nieco pulchna, ale jest kobietą, którą czasem ktoś mógłby wziąć niemal za dziewczynę; promieniejącą miłą gościnnością. Chociaż… też nie najwyższej klasy… Tak sobie przecież myślałem!”. Wciąż jeszcze spokojny poranek został pogwałcony krzykliwym głosem Nory, która zdawała się teraz kogoś besztać.

„Też nie najwyższej klasy” – powtórzył, dalej podlewając rośliny. „Jak człowiek posłucha, jakim ona tam spluwa słownictwem!” Znów stał obok jednej ze swoich bugenwilli, która była mniejszej niż ta, która stała u progu domu, i podlewał nie tylko jej korzenie, nie szczędził wody na zroszenie jej liści. Zastanawiał się, dlaczego nagle teraz zabrakło mu jasności i opanowania, którymi dysponował, kiedy przyłapał Solemę flagrante delictu. Spokój i pewność, z jaką wtedy działał, jeszcze teraz napawały go zadowoleniem. A była to cholernie trudna chwila, ponieważ musiał wtedy zatroszczyć się jednocześnie o co najmniej cztery sprawy.

Po pierwsze musiał chronić swój honor. Po drugie napędzić typowi takiego stracha, by raz na zawsze odczepił się od Solemy. Po trzecie nie stracić Solemy i po czwarte zadbać, by świat zewnętrzny o niczym się nie dowiedział.

Punkty trzeci i czwarty mógł właściwie zsumować. Teraz nie myślał nawet o ogromnym zdumieniu i rozczarowaniu, które wtedy odczuwał.

Wiatr ponownie przyniósł na chwilę do ogrodu huk organów kościoła Santa Gloria, tym razem tak głośny, że nie mógł dosłyszeć Nory, która tam w dole ciągle jeszcze złorzeczyła. Skierował wzrok na kościół, któremu przyglądał się z pogardą i na nowo przeżywał swoje rozczarowanie i zdumienie, jednocześnie przesuwał nogą szlauch. „Wykształcona kobieta”, pomyślał z goryczą, „wierząca kobieta, mimo swoich osobliwych idei; piękna kobieta; a mimo wszystko zachowała się jak zwyczajna potrzebująca ulicznica, która za marne pięć guldenów pospiesznie kładzie się pod klientem; ot tak, na ziemi za krzakami!”. „Nawet Nora” – mówił czasem pełen goryczy do Solemy, bo w zasadzie nigdy nie przestawał myśleć o tej sprawie – „Nawet Nora Boeboe Fiela, tam w dole nie zrobiłaby czegoś takiego”. Spoglądając na brązową ziemię u swoich stóp, parskał ze złości. Mało nie oszalał przez ten kompletny brak dobrego smaku. I gdyby ich zamordował, to w gruncie rzeczy tylko z tego powodu. On magister prawa, ona nauczycielka, do której każdy zwracał się per pani, do której wszyscy odnosili się z respektem; oboje przedstawiali coś, co darzył całe życie szacunkiem. A potem oboje, tam na ziemi. NA ZIEMI, dysząc, jak psy w rui. Zbyt podnieceni, by chociaż ukryć samochód. Po wyjściu ze swojego auta pobiegł do niskich krzaków przy plaży, a tam leżeli oni. Dysząc, ich nagie ciała okrywał blask księżyca. NA ZIEMI! „A przy tym ma jeszcze dom z sypialniami do wyboru, do koloru” – mówił w myślach, kopiąc wąż. „Osiem! Z czego, notabene, trzy stoją puste!”. Wzdychał z wysiłku, jaki kosztowało go ponowne przeżywanie tej sceny, by następnie z tym większą przyjemnością wspominać swoją ówczesną reakcję. Decyzję podjął niczym mądry sędzia. Nie chciał ich ukarać, o nie, chciał wymusić szacunek, pokazać im, że z tymi ich całymi szkołami i tytułami z Europy nie byli lepsi ani inteligentniejsi niż on, Manchi Sanantonio. Udało mu się. Musieli przyznać (choć oczywiście nie powiedzieli tego otwarcie) przynajmniej sami wobec siebie, że jest sprytnym gościem. Niezwykłym człowiekiem! Kimś, kto zasługuje na szacunek, do kogo winno się zwracać per *shon***|.* Ale dlaczego teraz nie mógł jasno myśleć, by znaleźć z miejsca rozwiązanie dla swoich problemów?

Nauczyć się pływać? Woda w dołku ostatniej gayeny, którą podlewał, przelewała się, bo przez chwilę skupił całkowicie uwagę na domach w dzielnicy Prinsessendorp, jakby stamtąd miało nadejść rozwiązanie. Zdał sobie z tego sprawę, kiedy poczuł, jak jego nogi, na których miał pantofle, zaczęły moknąć. Podniósł wąż i z syknięciem zakręcił jego metalową końcówkę.

Poranek był jeszcze chłodny. Wiatr, który się na chwilę zerwał, szybko ustał i do Manchiego nie docierały już więcej dźwięki organów z kościoła tam, na górze. Także Nora tam-na-dole-w-dolinie zamknęła gębę. Słońce było jeszcze daleko od zenitu. Miał jeszcze ponad godzinę, by uporać się z pracą, którą zaplanował na ten niedzielny poranek: lakierowaniem damskich butów, które obiecał ze sobą przynieść. Zwinął szlauch i zaniósł go na patio. Kiedy przechodząc, zahaczał o rośliny, które podlał, znajdujące się na nich krople wody leciutko podskakiwały. Następnie wzdychając, wszedł tylnymi drzwiami do domu, by przynieść z rupieciarni karton, do którego Solema zapakowała buty. Nie dało się nic zrobić – w każdym razie na razie nie znalazł żadnego rozwiązania i dlatego był zmuszony kontynuować grę w domino.

„Może” – rozmyślał, sam siebie pocieszając – „rozwiązanie przyjdzie samo, podczas gry”. Zaniósł wielkie kartonowe pudło na werandę i postawił obok metalowego leżaka, na którym rano siedział i filozofował.

Przypisy:

*Wakota – „Pomiędzy Blenheim, żydowskim cmentarzem z siedemnastego wieku, a Campo Alegre leży Wakota, przedmieście Willemstadu”. Wyjaśnienie z początku powieści – wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza.

**Prinsessendorp – ekskluzywna dzielnica Wakoty, w której mieszkają biali pracownicy firmy Shell.

***„Shon” w języku papiamento – pan.