schwob_logo

schwob

 
Wróć do książki

Fragment

Diablica na Litwie

Henri Guigonnat

Przełożyła Agnieszka Taborska

Ogon naszej Baby Sonine

W miarę jak Diablica rozkwitała (była teraz wielkości dorodnego owczarka i jej lśniące futro wlokło się dostojnie po ziemi), zabieraliśmy spod niej kolejne poduszki. Wkrótce siedziała na krześle, jak ty i ja, choć byłem tylko małym, krótkowzrocznym chłopczykiem i nie kryję, że nadal miałem pod pupą jasieczek… Byliśmy z pewnością niefrasobliwi, lekkomyślni i leniwi. Nie dziwiło nas nic, a naszej beztroski wystarczająco dowodzi jeden fakt: bardzo uważaliśmy, by pyszczek Diablicy nie znalazł się nigdy w pobliżu mięsa, do którego czuła wstręt. Na naszych włościach, jak już wspomniałem, polowanie było zabronione i zwierzęta, jak drzewa, umierały śmiercią naturalną… Wysyłaliśmy jednak potajemnie służbę po drób na okoliczne targi i podejrzewam nawet, że dziadek Emeric płacił posępnie wyglądającym drabom, by kłusowali na nie należących do nas ziemiach. Krótko mówiąc, przymykaliśmy oczy na to, czego woleliśmy nie widzieć, ale brak nam było siły woli, by zrezygnować z pewnych przyjemności. Czuliśmy jednak wyrzuty sumienia na widok Diablicy i jej szklarnianych jarzyn – wyśmienicie przyrządzonych i ułożonych przed nią w ferii świeżych, pastelowych kolorów.

Spędzaliśmy dużo czasu przy stole i raz jeszcze właśnie podczas posiłku nastąpiło zdarzenie, które głęboko mną wstrząsnęło… Wpierw jednak muszę zaznaczyć, że nie byliśmy żarłokami… Ale mieszkanie na odludziu, zła pogoda, szara rozwlekłość długich, szarych dni, powodowały, że korzystaliśmy z każdej okazji, by razem posiedzieć. A cóż lepiej temu służy niż biesiady? Podczas śniadań w obitym niebieskim jedwabiem buduarze, przylegającym do sypialni babki, czytaliśmy listy i gazety sprzed kilku dni, komentując je na głos. Jak już mówiłem, obiady i kolacje jadaliśmy we wspaniałej, gotyckiej jadalni. Podwieczorki spożywaliśmy, w zależności od fantazji i pogody, to tu, to tam… Czasem przyrządzaliśmy sobie naprędce lekkie posiłki, a niekiedy, po lekturach i długich, ożywionych dysputach, urządzaliśmy uczty po północy. Przy takim stylu życia groziłoby nam utycie, gdybyśmy nie byli szczupli z natury i gdyby strach przed nadwagą nie powodował, że skubaliśmy raczej i długo przeżuwaliśmy każdy kęs, choć czasem, przyznać muszę, ulegaliśmy szaleństwu obżarstwa, po którym czuliśmy się senni i zmęczeni… Szczęśliwie takie ryzykowne chwile nie trwały długo.

Sonine była – że tak powiem – bohaterką dramatu. Nosiła bardzo szerokie, sztywne spódnice, które przy każdym ruchu szeleściły, przewracając kruche, drogocenne meble. Kilkakrotnie zagadnęliśmy ją, czy taka toaleta jej nie przeszkadza. Bardzo się rozgniewała. Oznajmiła nam, że zamierza przestrzegać zwyczajów panujących w jej wiosce, gdzie każda dziewica, jeśli nie wyjdzie za mąż do wieku dwudziestu lat, co rok dodaje nową halkę. Zadrżałem na myśl o dziewięćdziesięcioletnich dziewiczych staruszkach… W naszych stronach ludzie (a szczególnie kobiety) żyli długo. Jak się miały nieszczęsne poruszać, odziane w siedemdziesiąt spódnic? Jak się ubierały, rozbierały i wykonywały najprostsze czynności? Wyobrażałem sobie, że śpią i umierają na stojąco, podtrzymywane przez nakrochmalone spódnice, z rękoma zwisającymi bezwładnie, z pochylonym torsem, jak strachy na wróble, którym wicher wydął łachmany… Oczywiście Sonine, która odznaczała się przesadną dumą, cierpiała z powodu staropanieństwa. Dawała nam do zrozumienia, że wielu mężczyzn się do niej zaleca i siliła się na dowcipy, opowiadając z filuterną minką, jak to jej absztyfikanci – zamiast obrywać dla niej płatki margerytek – zadzierają białe halki. Wziąwszy pod uwagę ich ciężar i to, jak często je krochmaliła, zadanie to zdawało mi się herkulesowym. Ale do jakich poświęceń nie jesteśmy zdolni w imię miłości?

… Siedzieliśmy więc przy stole. Nagle zerwał się silny wiatr, ciskając w okna naręcza gałązek i zeschłych liści. Zamek raptownie spowiła noc, niby wielka, ciemna peleryna. Sonine wstała po świecznik. Gdy wracała, drzwi zatrzasnęły się znienacka, przytrzaskując jej spódnice. Stanęła jak wryta. Upuściła ciężki lichtarz, zawyła dziko, jakby ją ktoś zarzynał, z całej siły pociągnęła za spódnice, które z ponurym trzaskiem rozpruły się z góry na dół… Zamarliśmy ze zdumienia! Wśród strzępów rozdartych spódnic biednej Sonine ujrzeliśmy nie pośladki (wyobrażałem je sobie jako białe, okrągłe i bardzo pulchne), ale długą, czarną, owłosioną wypustkę w szare łatki, zakończoną gęstą kępką, jak kita wiewiórki. Był to ogon! Nasza Baba Sonine miała ogon! Zaklęła szpetnie, pozbierała spódnice, czy raczej ich resztki i uciekła, przeklinając zamek i nas wszystkich… Huczało mi w uszach. Kinga siedziała z otwartymi ustami i wciąż podniesionym widelcem. W dłoni babki drżały binokle. Dziadek obcierał sobie czoło. Oprzytomniawszy nieco, stwierdziłem, że Diablica odwróciła się i podejrzliwie przygląda własnemu ogonowi, poruszającemu się z lewa na prawo i z prawa na lewo. Na pewno zdenerwowało ją nieoczekiwane podobieństwo do naszej Baby Sonine, którą – jak sądzę – uważała za dość głupią. Ogon Diablicy był jednak dużo piękniejszy, rozkwitły, dorodny, jakby pełen dumy… Dziadek spojrzał po nas, zatrzymując przez chwilę baczne spojrzenie na Diablicy.

– Szczęśliwie – oświadczył – nie było nikogo ze służby. NIC NIE WIDZIELIŚMY, słyszycie? ABSOLUTNIE NIC.

Przytaknęliśmy zgodnie:

– Jasne. Nic nie widzieliśmy, nic a nic…

Ale nasze głosy słabły, gdy wyobraźnię wypełniał nam ogon Sonine, wił się jak wąż, porastał gęstym, szorstkim włosiem podobnym do grzywy, pęczniał i wydłużał się w nieskończoność, aż zastanawialiśmy się, czy nie żyjemy wciąż w czasach czarownic. Diablica wyglądała na szczególnie zaintrygowaną, działo się z nią coś dziwnego… Miałem wrażenie, jakby wielki, urojony ogon połączył nas wszystkich.

*

Dziadek poszedł zapukać do drzwi Sonine. Usłyszeliśmy, jak woła:

– Sonine, Sonine, przestań się gniewać. Wiemy, w jak niezręcznej jesteś sytuacji, ale zapewniam cię, że twoja czarująca niewinność nic na tym nie ucierpiała… Kiedyś podobna przygoda zdarzyła się mojej drogiej Kazimirze. Jej suknia wkręciła się w drzwi obrotowe w Baden-Baden i całkiem się rozpruła (oczywiście była to nieprawda)…

Sonine milczała.

– Sonine – dziadek nie dawał za wygraną – będziesz miała tyle spódnic, ile zapragniesz, najpiękniejszych i najdroższych… Kupisz je sobie, kiedy tylko zechcesz…

Wreszcie Sonine postanowiła wyjść. Doprowadziwszy spódnice do porządku, szła sztywno, jakby uwierały ją za ciasne buty. Na jej obliczu malowała się obrażona duma. Nigdy się nie dowiedziałem, czy wiedziała, że wiemy… Zasiedliśmy z powrotem do kolacji, starając się nie zwracać na Sonine zbytniej uwagi i z trudem zmuszając się do rozmowy. Diablica kilkakrotnie Sonine się przyjrzała. Ta nie odpowiedziała na spojrzenia. Czułem na nodze uderzenia długiego ogona Diablicy, jakby wysyłał sekretne sygnały. Miałem ochotę to śmiać się jak szalony, to płakać. Diablica dalej kręciła ogonem, a ja bałem się ruszyć z obawy, że Sonine spostrzeże, co dzieje się pod stołem.

*

Oczywiście kręciło mi się od tego wszystkiego w głowie. Nie spuszczałem oka z ogona Diablicy. Gdy byłem pewien, że nikt na mnie nie patrzy, zacząłem go mierzyć. Osiągnął zdumiewające rozmiary, choć udawaliśmy, że tego nie widzimy. Ilekroć ktoś wspomniał o ogonku od jabłka, ogonie latawca, czy o zupie ogonowej (serwowano nam ją zaprawioną śmietaną i z dodatkiem pomidorów), aż podskakiwałem! Nasza dawna służąca Teodozja, nosząca długą, gęstą brodę, nasz równie dawny kamerdyner Tolek, który miał zwyczaj przebierać się za kobietę i niekiedy zapominał zmyć makijaż przed podaniem do stołu (nie raz zaszokował gości) wydawali mi się postaciami odległymi, troszkę tylko ekstrawaganckimi. Zresztą opuścili nas, gdy tylko Diablica zaczęła dawać dowody swej władczej natury… Na naszym odludziu panie nie nadążały za zmieniającą się modą, która zawsze je zdumiewała, docierając do nas z opóźnieniem. Ubierały się więc nieco przypadkowo – albo hołdując zwyczajom przodków, albo ulegając własnym kaprysom. Widząc rozłożystą krynolinę hrabiny Hedwige (tej, która wpadła do wody podczas zaćmienia), wyobrażałem sobie, że podtrzymujące ją wielkie obręcze służą do podpierania układającego się w spiralę ogona. Gdy witałem się z młodziutką księżniczką Irice, noszącą turniurę pod suknią z trenem, miałem wrażenie, że pod okrągłą poduszeczką kryje się kitka ogona. Krótko mówiąc, ogony jawiły mi się wszędzie, łącznie ze snami. Doszło do tego, że byłem pewien, iż święci, wtłoczeni w kościelne nisze, wstydliwie ukrywają swe wypustki. Nabrałem też nieznośnego zwyczaju macania własnej kości ogonowej, by upewnić się, czy i mnie ogon nie wyrasta…

To, co miało nastąpić, nastąpiło… Zacząłem krążyć pod drzwiami pokoju Sonine w towarzystwie Diablicy, która tym razem stąpała bezszelestnie jak kotołak. Łypałem na drzwi, snując się wte i wewte, nucąc coś pod nosem z niewinną miną, aż wreszcie pewnego dnia nie mogłem dłużej czekać: wstrzymując oddech, ukląkłem z bijącym sercem (zdawało mi się, że słyszę dochodzące z dala werble) i przytknąłem oko do dziurki od klucza. Do tak szalonego i desperackiego gestu skłonił mnie plusk wody. I rzeczywiście, stojąc w drewnianym cebrzyku, Sonine oddawała się ablucjom. Energicznie tarła sobie szczotką szerokie plecy. Była krzepką dziewuchą o pełnych kształtach, pękatych biodrach, mocnych nogach i rozłożystych pośladkach, odznaczających się jednak idealną krągłością. Pod potokami wody, którymi z zapałem się polewała, biała skóra lśniła jak atłas. Oczywiście jednak mój wzrok przykuwał tylko ogon. Tworzył jakby sztywny odcinek koła, zakończony leżącą na ziemi kitą; był niby posłuszne, oswojone zwierzątko, asystujące w toalecie swojej pani. Ilekroć na futro padała kropla, wzdrygał się, z czego wnioskowałam, że nie lubi kontaktu z wodą. Opłukawszy się starannie, Sonine postała kilka chwil z podniesionymi rękoma, przechylona nieco w tył, zapewne, by obeschnąć. Miałem wrażenie, że w tej pozycji ogon ją wspiera, trochę jak laskowe krzesełka, używane przez niektórych myśliwych, z pewnością przemęczonych haniebną rzezią. Ale ogon Sonine uosabiał to wszystko, co symbolizuje pokój. Uświadamiałem to sobie ze wzruszeniem. Wzięła go w dłoń (a więc mogła powodować, że stawał się giętki), a drugą zaczęła go powoli szczotkować. Widziałem, jak patrzy nań z niewysłowioną czułością. Im dłużej go czesała i pieściła, tym bardziej wzruszająca intymność między Babą – którą miałem dotąd za nieco nieokrzesaną – a ogonem – który stanowił narośl niecodzienną i z pewnością potwornie niewygodną – wyciskała mi łzy z oczu. Gdy operacja dobiegła końca, Sonine wzięła flakon, do którego przyczepiona była gumowa gruszka, i ogon spryskała. Rozeszła się woń, której nigdy nie zapomnę i nigdzie więcej nie poczuję: niespokojna, mroczna, słodko-kwaśna, jak cierpki zapach sierści dzikich zwierząt, które wytarzały się w słodko pachnących, kwitnących krzewach… Ogarnęło mnie zmieszanie i lekkie mdłości, ustąpiłem więc miejsca Diablicy. Wybałuszyła oko, którego źrenica rozszerzyła się i rozlała niczym gęsty, błyszczący atrament, czarny jak mika. Wiedziałem, że to nocne zwierciadło widzi daleko więcej niż ja, że zagłębia się w mroki i tajemnice przede mną zamknięte. Czułem, że w owej chwili narodziła się subtelna, nierozerwalna więź między Diablicą a Sonine… Spojrzałem po raz ostatni. Sonine wciąż stała w cebrzyku w niewielkim rozkroku. Podniesione ręce wyżymały długie włosy, ogon zaś wrócił do poprzedniej pozycji. Odwróciłem się do Diablicy.

– Jakie to piękne – wyszeptałem.

– Owszem – odparła.

Oczywiście Diablica nie mówiła. Ale odpowiedź ta nie mogła przyjść od nikogo innego. Nie musiała kiwać łepkiem, otwierać pyszczka, wymawiać słów. Zgadzała się i to wszystko. Wystarczyło wsłuchać się w siebie i zgadnąć, co mówi.

*

Pewnego wieczoru odbywało się w zamku przyjęcie na cześć fałszywych urodzin księżniczki Irice. Ku memu zaskoczeniu Diablica zajęła miejsce naprzeciw mnie. Często na mnie spoglądała. Koło niej siedziała Sonine. Nudząc się trochę, spuściłem wzrok i ujrzałem futrzaną kitę, wystającą spod sięgającego ziemi obrusa. Tak się zdumiałem, że wywróciłem kieliszek (szampana).

– To na szczęście! Na szczęście! – głupkowato wykrzyknęła Irice.

Nie zwracałem uwagi na okrzyki i bezmyślne oklaski. Pogrążyłem się w udrękach niepewności: kto siedzi z ogonem między nogami – lub łapami – Diablica czy Sonine? Jak ogon mógł przebyć całą długość stołu i wystawić, że tak powiem, pyszczek przez frędzle obrusa? Czy Diablica z Sonine są w zmowie? Robią sobie dowcipy moim kosztem? Cierpiałem katusze… Szczęśliwie całe towarzystwo wstało od stołu, Diablica skoczyła co najmniej trzy metry, a za nią pofrunęła owłosiona kometa, która wśród rozstawionych wszędzie świec błyszczała, płonęła, prawie wydawała trzaski, jakby z olśniewającego futra tryskały snopy iskier. „Wybrani” goście osłupieli. Księżniczka Irice, która robiła wszystko, by nic nigdy nie wprawiało jej w zdziwienie (co stanowiło w jej pojęciu dowód arystokratycznego zachowania) stwierdziła od niechcenia frywolnym tonem:

– Ależ to cudowne stworzenie ma boski ogon…

Zapadła cisza, po czym zagrzmiała Baba Sonine:

– Prawda? Prawda, że boski? Boski ogon… jak wszystkie ogony…

Jej głos zabrzmiał groźnie, wyciągnęła mściwie wskazujący palec ku przerażonej księżniczce i wrzasnęła:

– … A pani, księżniczko, pani nie ma ogona i nigdy nie będzie miała!

Zerwaliśmy się na pomoc omdlewającej Irice i już mieliśmy położyć wybuch Sonine na karb chwilowego zaburzenia umysłowego związanego z porą roku, na które nie należy zwracać zbytniej uwagi, gdy Baba padła na kanapę, zwijając się od histerycznego chichotu. My też nie mogliśmy zachować powagi. Jak w grze w posągi, gdy nikt nie może już dłużej wytrzymać, padaliśmy na prawo i lewo, pękając ze śmiechu, ktoś na krzesło, ktoś inny na fotel (ja na dywan)… Diablica biegała jak szalona i przez chwilę jej ogon okręcił się wokół księżniczki, niemal ją przewracając. Księżniczka wyszła oburzona, a za nią obrażeni goście… A my śmialiśmy się, śmiali, zaniedbując wszelkie obowiązki! Jakie obowiązki? Jakie zobowiązania? Cóż znaczyły te słowa, których sensu dotąd nie rozumieliśmy? Leżeliśmy uszczęśliwieni w usłanym kwiatami, opustoszałym salonie, coraz ciemniejszym, bo świece gasły jedna po drugiej… Babka Kazimira, która uspokoiła się pierwsza, wstała, wyprostowała się i oświadczyła:

– Lepszy rasowy, dorodny ogon od towarzystwa bęcwałów. Więcej ich nie zobaczymy… Adieu…

I władczym gestem wzniosła ręce w wietrzną noc… „Adieu… Adieu…”, nuciliśmy, kładąc się spać. Jakie to piękne słowo: „Adieu…” Powtarzałem je wielokrotnie, zasypiając błogo, z ogonem Diablicy okręconym wokół szyi, bo trochę bolało mnie gardło.

Powyższe fragmenty ukazały się pierwotnie na łamach „Literatury na świecie” (03/2000).