schwob_logo

schwob

 
Wróć do książki

Fragment

Wścieklizna

Borislav Pekić

Powieść gatunkowa

Przekład: Agnieszka Łasek

To był pierwszy Szabas tego suchego, gorącego miesiąca Tamuz któregoś tam roku od stworzenia świata, innego od hidżry, jeszcze innego dla chrześcijan, kto wie którego od upadku Satanaila dla tych, co w boga nie wierzą, i zupełnie żadnego dla tych szczęśliwców, co czasu już nie liczą.

Miasto leżało w dolinie Jezreel w biblijnej Samarii, a w dzisiejszym Izraelu. Cień rzucała na nie góra Karmel, omijała je rzeka Kiszon. Nazywało się Tell el-Mutesillim, w języku autochtonów Har-Magedon, ale wszyscy znali je pod starą nazwą Megiddo.

Pełnia księżyca rozświetlała ruiny sławnego miasta, z którego nie docierał już zgiełk bazaru, niespieszny krok izraelskich żołnierzy ani rżenie czterech tysięcy koni Salomona. Z pogodnego nieba dochodził jedynie szum samolotu El Al na trasie Tel Awiw – Rzym, którego rubinowe światełko gubiło się w żółtej pajęczynie śródziemnomorskich gwiazd.

Nic ani drgnęło, jak zaklęte.

Nic oprócz Cienia.

Cień był szary i bezkształtny. Nie przypominał niczego znajomego. Rozproszone światło świtu nie potrafiło nadać mu konkretnego zarysu. Wychynął z ziemi i bezszelestnie, niczym mroczny, niechlujnie pokolorowany obrazek nocy, która sunie po wodzie, wtopił się w ruiny twierdzy Salomona.

Na wschodzie lśniła Gwiazda Poranna – Lucyfer, ten, który niesie światło, spadająca gwiazda. Zajdzie na zachodzie, nad miejscem, które przybrało jej kształt, nad promienistym obliczem gwiazdy.

Cień prześlizgiwał się gładko po kamienistym zboczu szerokimi tarasami opadającym w stronę doliny. Ziemia za cieniem przybierała dziewiczą barwę szronu. Liście drzewek oliwnych, figowców, palm sztywniały w cienkich kryształowych błonkach. Skały robiły się gładkie i śliskie, niczym wyłowione z dna morza. Krajobraz tracił żółtobrązowe ciepło i zmieniał się w lodową pustkę jakiejś nierzeczywistej Północy. W pełni lata Megiddo ściął arktyczny mróz.

U podnóża góry, skąd kiedyś sączyły się trujące opary bagien Jezreela, a teraz falowały niedotknięte jeszcze tajemniczą zimą pola uprawne, Cień się zatrzymał.

Jeśli miał ciało, to zadarł głowę, bo w nagłym ruchu nieokreślony upiorny kształt zmienił się w coś, co przypominało potężne zwierzę.

Potem przystanął w miejscu, skąd w blednącej poświacie księżyca wyłaniał się wysoki mur kibucu Róża Szaronu wzniesiony po ostatniej wojnie z Syrią. Z kibucu, niczym bolesne wspomnienie, dochodził mocny zapach ludzi.

Cień, przybrawszy postać wilka lub psa, z którego pyska cieknie piana, ruszył w jego stronę.

2

On też nie wiedział o przedwczesnym lądowaniu samolotu relacji Rzym – Londyn – Nowy Jork. Jakby tego nie oceniać, fałszywy ksiądz ze sfabrykowanym brewiarzem najwyraźniej wiedział, czego szuka na lotnisku. Ale skąd tutaj ten zniszczony człowiek w nieokreślonym wieku, rzadkie siwe włosy, nieogolone poszarzałe policzki, mysi tweed z darów, oparty o parkan The Roof Gardens na dachu The Queens’s Building, skąd za 35 pensów można obserwować przyloty i odloty. Sam nie wiedział. Choć było to dla niego niepojęte, nie zdawał sobie sprawy, co w ogóle robi na Heathrow.

Z lotu ptaka Central Terminal Area ściśnięty pierścieniami gwiaździstych lądowisk i pasów startowych wyglądał imponująco i groźnie. Brudnoszary teren, pokratkowany długimi, żelbetowymi pasami do kołowania, lądowania i startu, metalowe gąsienice hangarów, magazynów i warsztatów tworzyły kryształową bryłę, przypominającą diament w kształcie gwiazdy Dawida z uszkodzonym szóstym ramieniem. Na skraju i przy osi pasów, niczym wzdłuż bulwarów czarodziejskiej metropolii, stały lub sunęły ze stękiem lśniącobiałe stalowe owady, a potem całkiem nieruchomiały lub z hukiem wzbijały się w niebo, na spotkanie słońca i innych błonkoskrzydłych, które bzycząc opadały z kolei na ziemię. Z góry wyglądało to jak olbrzymie mechaniczne gniazdo os, niezrozumiałe dla niezorientowanego obserwatora, choć wie on przecież, że coś tym wszystkim zarządza i że to dzięki rozkazom i według ustalonych schematów poruszają się w tym zgiełku chaosu drobne ciałka wozów technicznych i te mniejsze, z bezkształtnymi roboczymi pancerzykami, pod którymi dopiero przez lornetkę widać było człowieka.

Siwy mężczyzna nie miał lornetki. Nie przydałaby mu się zresztą do tego, co skupiało jego uwagę. Spośród tych wszystkich lądujących i odlatujących maszyn pochłaniał go jedynie potężny concorde. Dopiero go załadowywano przed startem o ósmej piętnaście do Waszyngtonu. Bagaże przywożono z terminala i za pomocą dźwigu składano we wnętrzu samolotu. Większości ludzi concorde przypominał ptaka z ostrym dziobem. Niektórym srebrnego rekina. Dla niego nie był podobny ani do ptaka ani do ryby, ale nie opuszczało go nieprzyjemne uczucie, że kiedyś już z czymś mu się skojarzył. Ale kiedy i z czym, tego nie wiedział. Concorde przypominał mu to c o ś, tajemnicze, złowieszcze, niebezpieczne, to z sennych koszmarów, jakąś niedokończoną masę i jej bezkształtny, przelewający się cień, tylko w niewyraźnych szczegółach zwiastujący ciało.

Ale co to jest? Chryste, co to takiego?

Wczoraj wieczorem położył się bez żadnego pomysłu na kolejny dzień. Nie miał potrzeby planowania. Codzienne, rutynowe czynności czekały na niego co rano i wystarczyło, że się ich trzymał. Raczej nie przychodziło mu to z trudem, choć najczęściej nie widział w nich większego sensu. Tak samo zresztą jak w działaniach ludzi wokół. Ale jeśli już zdarzało się, że miał pomysł, jak wykorzystać czas, to zawsze okazywało się, że było to w sprzeczności z ustalonym porządkiem, według którego toczyło się życie w Domu. Realizacja własnych planów wpędzała go w tarapaty. A to z kolei zmuszało go do zadawania sobie pytania, czy rzeczywiście jest z nim coś nie w porządku, tak jak mu zarzucano. Na szczęście nie przypominał sobie, kiedy tak było ostatni raz. I czy n a p r a w d ę się wydarzyło. Niestety z jego pamięcią nie wszystko było jak należy. Pamiętał coś, czego zdaniem innych w żaden sposób nie mógł przeżyć, a zapominał rzeczy, których ponoć na pewno doświadczył. Naprawdę miał kiepską pamięć. To akurat musiał przyznać. Całą resztę spowijał mrok, o którym wszyscy najwyraźniej wiedzieli więcej od niego.

Wczoraj w nocy, gdy w całym Domu żarówki gasły niczym stygnące dalekie gwiazdy, leżał w łóżku i niczego nie planował. A już na pewno, że będzie obserwował na lotnisku start concorde’a. Już któryś dzień z rzędu odczuwał nieprzepartą potrzebę, żeby dokądś pójść i coś zrobić, choć nie miał pojęcia gdzie ani co niby takiego, mimo że od miesięcy rozpaczliwie pragnął jak najszybciej poddać się instynktowi wędrówki i skończyć z nieznośnymi migrenami. Zaczęło się od pierwszego niejasnego snu, kiedy pewnej burzliwej kwietniowej nocy obudził się zroszony lodowatym potem, z rozmytym wspomnieniem, ale i świadomością, że ma ruszyć w podróż, której sens dopiero pozna.

Wczoraj wszystko wyglądało tak samo jak owej kwietniowej nocy. Południowozachodnia burza zrywała dachy wzdłuż koryta Tamizy, przewracała samochody na drodze do Kornwalii i podpalała drzewa w londyńskich parkach. Obudziły go grzmoty. Zagasłe niebo w prostokątnej ramie wiktoriańskich okien błyskało przezroczystoniebieską poświatą, niczym na kolejnych odsłonach Wniebowstąpienia. Błyski upiornych piorunów rozbijały się o puste ściany pokoju. Powietrze wypełniała elektryczność, swędziała skóra i strzelały włosy. Siedział z kolanami pod brodą i twarzą w dłoniach na łóżku, nad którym skraplała się zabójcza wilgoć. Nagle pojął, dokąd powinien się udać. Wciąż jeszcze nie wiedział po co, ale czuł, że zrozumie, jak tylko tam dotrze. W przeciwnym razie z samej wiedzy, dokąd zmierza, nie miałby większego pożytku.

Doszedł do tego, zbierając samowolnie w całość szczegóły porozrzucane po jego snach.

Znowu przechodził przez mroczny tunel, którego ostre i lodowate stropy przypominały arktyczne kryształy. Najpierw brnął w płytkiej, a potem coraz głębszej żółtawozielonkawej brei, w której pływały ludzkie odchody pokryte skorupą bladego szronu. Było coraz chłodniej. Źródło zimnicy znajdowało się najwyraźniej na dnie labiryntu, a wokół gęstniała ciemność, niczym cień, który zatracił swój kształt, ale przywraca go z każdym jego kolejnym krokiem. To on dął lodowatym wiatrem, czekając, aż odzyska ciało. Pojawiał się w każdym śnie i stał zawsze w tym samym miejscu, na dnie tajemniczego lochu, nie doczekawszy się kształtu ani imienia.

Czekał na niego także we śnie, z którego wyrwała go wczorajsza nocna burza. Tyle że teraz wiedział, gdzie go znaleźć. Przecinające się linie świetlne tworzące sześciokątnie szlifowany klejnot z odłupanym ramieniem – zdjęcie rentgenowskie szkieletu jego nocnych wędrówek – nie układały się, jak wcześniej sądził, w kształt morskiej gwiazdy ani gwiazdy Dawida, tylko w plan lotniska Heathrow, który niczym znak heraldyczny widniał na okładce książki Air Traffic Control. A Man-machine System. Podręcznik był przeznaczony dla studentów technologii studiów drugiego stopnia na Uniwersytecie Otwartym i przypadkowo zwrócił jego uwagę. Leżał przed młodym Charleyem Reesem, który miał fioła na punkcie samolotów. Choć bez najmniejszych szans, że kiedykolwiek pokieruje samolotem albo chociaż się nim przeleci, nie mówiąc już o koordynowaniu z wieży kontroli nakładających się tras i lotów, z mocną wiarą i niesłabnącym zapałem czytał wszystkie książki o aeronautyce, które udało mu się znaleźć. Nie zwracając uwagi na otoczenie pochłonięte swoimi sprawami, wyobrażał sobie, że siedzi za sterami odrzutowego jumbo jeta podczas jakiegoś feralnego rejsu albo przed najbardziej przeciążonym monitorem w wieży kontroli lotów, skąd bezosobowym głosem asa ogarnia powietrzny chaos nad lotniskiem. To właśnie dzięki koncentracji Charleya na którymś z podobnych powietrznych korków miał szansę przyjrzeć się książce.

Podczas gdy zaabsorbowany Charley niemiłosiernie pocił się przed niewidzialnym ekranem, wypełnionym kolumnami podświetlonych cyfr określających położenie przesuwającego się samolotu i wydawał lakoniczne komendy, on uważnie oglądał obrazek na okładce.

Nie miał wątpliwości. Na planie Heathrow, sześciokątnym diamencie w kształcie obtłuczonej gwiazdy, znajdowała się tajemnicza droga, którą przemierzał we śnie, żeby znaleźć się w środku wietrznego tunelu, w którym czekał na niego skuty lodem cień bez kształtu, twarzy i imienia.

Mieszkał w South Ealing. Heathrow leżało w gminie Hillingdon. Dzięki przelatującym w ciągu dnia samolotom wiedział mniej więcej, jak iść. Tuż przed wilgotnym od mgły świtem, wśród ryku znikającej na północnym wschodzie burzy, mokry i zziębnięty, znalazł się przed jaskrawo oświetlonym tunelem, nad którym widniał koślawy neon: WITAMY NA LOTNISKU HEATHROW. Zaraz potem usłyszał pierwsze samoloty rozpędzające się na niewidocznych pasach.

Był u celu. Na tajemniczym obszarze snu. W budzących się z nocnego letargu terminalach albo gdzieś pomiędzy nimi znajdowała się odpowiedź, po którą przyszedł. Zanim wspiął się na taras na dachu, krążył między lotniskowymi szklanymi ulami, po których jak na lśniących plastrach kładły się pospieszne cienie podróżnych.

Nie otrzymał odpowiedzi. Wciąż nie wiedział, po co go tu ściągnięto.

Był głodny. Niewiele zjadł wczoraj na kolację. Jego nerwy przeczuwały burzę. W kieszeni miał jakieś drobne. Może kilka funtów. Nie był przyzwyczajony, że musi się troszczyć o pieniądze. Nigdy nie wiedział, ile ma. Czy w ogóle ma. Wiele problemów, ważnych dla większości ludzi, jego po prostu nie dotyczyło. Pewnych spraw zwyczajnie nie rozumiał. Na przykład tego, że człowiek nie może ot tak przyznać się, że jest głodny. To znaczy może, ale i tak nikt go nie nakarmi. Nikt nie poczuje się osobiście odpowiedzialny za to, że jesteś głodny. Albo płacisz, albo nie jesz. Choć jego akurat jedzenie nic nie kosztowało. Karmili go. Zawsze o tej samej porze. O innej nie powinien chcieć jeść. Mógł sobie być głodny, ale wtedy nie dostawał jedzenia.

Na żelbetowym pasie concorde żarłocznie łykał załadunek. Na tarasie było dość pusto. Ludzie dopiero się schodzili. Większość przyszła obejrzeć start concorde. On też tak zrobi. I tak musi czekać, aż wyjaśni się, dlaczego znalazł się na lotnisku, kierując się snem bez znaczenia. No bo co mógł oznaczać oblodzony tunel z zamarzniętymi ludzkimi odchodami i cieniem na dnie, który niczym pradawny kosmiczny chaos niestrudzenie szukał kształtu?

Coś się tutaj nie zgadza, myślał. Coś jest nie tak. Nie tak albo on nie potrafi odkryć związku pomiędzy Cieniem a lotniskiem, o ile taki w ogóle zachodził, o ile gwiazda Dawida, po której konturach poruszał się we śnie, naprawdę miała kształt Heathrow z lotu ptaka, a nie czegoś zupełnie innego.

Siwy mężczyzna w szarym garniturze wyglądał na tak zmęczonego, jakby miał zaraz zemdleć. Sue Jenkins zerkała na niego z ukosa i jednocześnie przytrzymywała się parkanu, a piętami odpychała od betonu, jakby ćwiczyła wspinanie się po drabince w sali gimnastycznej. Przypominał samotnych ludzi w parkach. Nigdy nie spacerowali z dziećmi albo z psami. Nigdy nie rozmawiali. Ani między sobą, ani z nikim innym. Zachowywali się jak posiadacze całego czasu świata, którzy nie wiedzą, co mają z nim zrobić. Siedzieli nieruchomo na oddalonych ławkach. Każdy dla siebie. Bez towarzystwa, bez gazet, bez poczucia, która godzina. Ochroniarze musieli ich wyganiać przed zamknięciem bramy. A gdy oddalali się, po cichu i pokornie, każdy w swoją stronę, niczym korowód duchów, widać było, że nie wiedzą, dokąd pójść. Matka zabraniała jej z nimi rozmawiać. Ale jej matki nie ma tu teraz. Poszła zapytać, ile jeszcze mają czekać na przełożony lot do Nicei. Sue Jenkins została na dachu The Queen’s Building, żeby obserwować, jak startuje concorde, i „jak wygląda wszystko, co dzieje się na międzynarodowym lotnisku”. Pani Jenkins nie miała oczywiście pewności, że w szkole córki będą musieli kiedykolwiek opisywać transport powietrzny w Wielkiej Brytanii, ale doświadczenie nauczyło ją, że na tym cholernym świecie człowiek powinien być przygotowany na wszystko. Na przykład na to, że po dziesięciu latach przykładnego, choć niezbyt płomiennego małżeństwa rzuci cię mąż, pozostawiając po sobie jedynie azjatycką gębę na ślubnym zdjęciu, kilka par brudnych gaci, dwa-trzy kosmato-przyjemne wspomnienia kopulacyjne i ani pensa na wspólnym koncie. I to po tym wszystkim, co zrobiła dla tego żółtego bękarta z Singapuru, po tym wszystkim, co zrobiła, żeby zdobył brytyjskie obywatelstwo i wyszedł na ludzi. Nie chciała, by jej córkę spotkało coś podobnego. Sue będzie miała własne konto w banku, i to wyłącznie dzięki wykształceniu oraz temu, że o każdej porze dnia i nocy będzie umiała powiedzieć, co to takiego concorde. Szukając męża, nie będzie musiała wyrabiać jakimś małpom nowego paszportu.

Niestety Sue już w wieku dziesięciu lat odznaczała się niezależnością ducha, który jest ponoć fundamentem każdej zwycięskiej cywilizacji, zanim zacznie upadać i zginie. Gdyby kazano jej obserwować ludzi, gapiłaby się na samoloty. Skoro zmuszano ją do samolotów, naturalnie zajęła się ludźmi. A między nimi właśnie tym starszym siwym panem z martwymi, wodnistymi oczami.

Poczuł na sobie czyjś wzrok i pomyślał, że niechlujnym wyglądem przyciągnął uwagę policji. Bo nie sądził, żeby ktokolwiek go tutaj znał. W rodzinnym Ealingu dopiero teraz zauważono, że zniknął. Obchodzą miejsca, w których ewentualnie mógłby być, i dyskutują, co dalej. Odwrócił się. Nikt na niego nie patrzył. Wszyscy gapili się na concorde’a, który powoli kołował. Spojrzał niżej i zobaczył uśmiechniętą buzię dziewczynki. Niebieskie oczy patrzyły na niego z ciekawością. Miała mocne azjatyckie kości policzkowe i włosy koloru hebanu. Zapragnął pogłaskać ją po czarnych włosach, ściągniętych w koński ogon. Powstrzymał się. Mógłby ją wystraszyć. Za żadne skarby nie chciał jej spłoszyć. Czuł się samotny na lotnisku, gdzie każdy był z kimś albo kogoś znał. Samotny, zagubiony, zakłopotany, a przede wszystkim zmartwiony. Niemal zdążył pożałować, że poszedł za przeczuciem. Powinien być cierpliwszy. Zaczekać, aż sen stanie się bardziej czytelny. Wtedy nie byłby tak bezradny. Wiedziałby, dlaczego się tu znalazł. Jeśli w ogóle by tu przyszedł. Jeśli wyrazistszy sen nie zaprowadziłby go w inne miejsce.

– Cześć – powiedziała dziewczynka. – Jestem Sue.

– Bądź pozdrowiona! – odpowiedział z uśmiechem staroświecką frazą.

Lubił dzieci, potrafił nawiązać z nimi kontakt. Tylko okazje rzadko mu się trafiały. A ludzie byli dziwni. Jakby im nie zależało, żeby ktoś oprócz nich lubił ich dzieci. Nie rozumiał tego. Jak zresztą wielu rzeczy.

– Sue to od Susan, tak?

– Tak.

– To święte imię z Biblii.

– Nie cierpię go – skrzywiła się dziewczynka.

– Serio? Ale dlaczego?

– Tylko w mojej klasie są cztery Susan.

– Ciebie jedną zwą Sue? – użył biblijnej formy i archaicznego szyku.

– To by jeszcze uszło. Ale mówią tak do dwóch pozostałych. Nigdy nie wiadomo, o którą chodzi.

– To faktycznie niezbyt miłe – zgodził się.

– Piekielnie niemiłe.

Uśmiechnął się. Przekleństwo w jej ustach nie było przekleństwem. Co najwyżej celnym opisem sytuacji bez wyjścia.

– Tak naprawdę nazywam się Susan Lee. Ale w naszej klasie jest też Susan Lee Alvin i ponieważ jest pierwsza w dzienniku, to ja muszę być Sue, a ona Sue Lee.

– Wiesz co, Sue – zamyślił się – da się z tym coś uczynić.

Spojrzała na niego z niedowierzaniem.

– Niby że jak?

– Wystarczy zmienić imię.

– Nie można zmienić imienia – obruszyła się.

Siwy mężczyzna niczym nie różnił się od innych dorosłych, którzy wyobrażają sobie, że dzieciom w głowie jedynie zabawa. Tylko wyglądał inaczej. I mówił śmiesznie, na opak.

– A niby dlaczego nie można zmienić?

– Nie wiem, ale wiem, że się nie da.

– A jakże zwać by cię mieli wedle twej woli? – znowu zagaił starotestamentowo.

Zamyśliła się.

– Ariadna.

– Dlaczego akurat Ariadna?

– To z takiej jednej opowieści. Jeden facet zstąpił do labiryntu, żeby zabić byka, który pożerał ludzi. Labirynt był tak długi i skomplikowany, że nikt nigdy nie wyszedł z niego cało. Ale Ariadna dała mu kłębek nici, który rozwijał, szukając potwora. Gdy go znalazł i zabił, ratując w ten sposób miasto, wrócił na ziemię po nitce.

– W porządku – powiedział poważnie – będę zwać cię Ariadną.

– Ale ja jestem Sue, Susan, Susan Lee!

Pochylił się, złapał ją za rękę i szepnął.

– Tylko dla tych, którzy nie poznali twego prawdziwego imienia. Ja je znam, dla mnie będziesz Ariadną.

– Dobrze – roześmiała się.

Podobała jej się ta zabawa. Przypominała bajkę. Siwy mężczyzna był jednak inny niż reszta.

– A jak ja mam do pana mówić?

– Pomyślmy – zmieszał się. – Jakie imię ci się podoba?

– Tezeusz. To ten, który zabił byka i wrócił z labiryntu po nitce z kłębka Ariadny.

– O! – zawołał. – To bardzo dziwne.

– Co jest dziwne?

– Tak właśnie mam na imię.

– Ale Tezeusz to greckie imię, a pan nie wygląda jak Grek.

– A jak wyglądają Grecy? – zapytał.

– Nie wiem – zmieszała się. – Inaczej.

– No cóż – powiedział niemal przepraszająco – zdarza się. To długa historia.

– Niech pan opowie.

Powstrzymywał się.

– Och, proszę. Zaraz mogą nas zawołać.

Siwy mężczyzna się zaniepokoił.

– Myślałem, że przyszłaś oglądać samoloty?

– Zwariował pan? Nie mam świra na punkcie samolotów. Wyjeżdżam.

Podskakiwała na jednej nodze, obserwując go spod oka. Szkocką spódniczkę unosił wiatr, odsłaniając chude uda. Śmieszyła ją uwaga, z jaką śledził każdy jej ruch.

– Dokąd lecisz? – musiał krzyczeć. Z pasa startowego dobiegało coraz głębsze dudnienie, jak podczas trzęsienia ziemi.

– Nad morze! – odkrzyknęła. – Ale samolot do Nicei się spóźnia!

– Chyba nie jedziesz sama?

Pokręciła głową.

– Z mamą!

– No to gdzie jest twoja matka?

– Poszła zapytać, jak długo jeszcze mamy czekać!

Dudnienie zmieniło się w ryk. Boeing 727 Swissair wystartował, wprawiając w ruch powietrze, od którego zadrżało słońce.

– Wygląda jak biały wieloryb Moby Dick – stwierdziła Sue.

Po drugiej stronie, na prostopadłym pasie w stronę miejsca startu dostojnie kołował concorde.

– A ten jak srebrny wilk.

Burza nieco ucichła. Boeing gwałtownie zmniejszał się w rozświetlonym powietrzu, które zamazywało kontury. Na dachu The Queen’s Building znowu zapanował spokój, mącony tylko rzężeniem concorde’a.

Siwy mężczyzna z niepokojem zerkał w stronę wejścia na taras, skąd miała nadejść matka małej Sue. Zawsze tak było. Jak tylko zdążył zaprzyjaźnić się z jakimś dzieckiem, zaraz ktoś go odsuwał. Z Sue też go rozdzielą. Zostanie sam z troskami i bólem głowy, który stawał się nie do wytrzymania. Nigdy więcej nie zobaczy Sue. A wkrótce o niej zapomni. Sue-Ariadna zabłądzi w dżungli pamięci, jak wiele szczegółów z jego życia, i kto wie, kiedy znowu zjawi się na czyjejś twarzy, którą na pewno gdzieś kiedyś widział, ale nie będzie mógł z niczym skojarzyć.

– Jestem głodny – rzucił pospiesznie. – A ty?

– Nie – odparła dziewczynka – ale kawałek czekolady zawsze mogę zjeść.

Nie wiedziała, dlaczego to powiedziała. Pewnie dlatego, że tyle razy jej mówiono, żeby nigdy niczego takiego nie mówiła. A zwłaszcza ludziom, których nie zna.

– Chcesz, żebyśmy kupili?

Ociągała się.

– A co jeśli przyjdzie mama?

Wyciągnął do niej rękę.

– Do tego czasu już wrócimy.

Zaprowadził dziecko na galerię, z której po stopniach schodziło się na poziom terminalu 2. Zakładał, że matka wejdzie na dach wewnętrznymi schodami i w ten sposób się miną. Spotkania zawsze prowadziły do nieporozumień. Ludzie są boleśnie nieufni. Zupełnie jakby nieustannie toczyli ze sobą wojnę i nie spodziewali się po sobie niczego dobrego. W ogóle ludzie są bardzo dziwni. Jakby byli z jakiegoś innego świata. Nawet ci, którzy zdawali się uprzejmi, nie akceptowali jego sposobu myślenia. Tak się nie robi, powtarzali. Ale kiedy dopytywał, dlaczego niby, nie potrafili mu odpowiedzieć. Dlaczego ludzie są tacy? Ból głowy, który pojawił się wraz ze snami, sprawiał, że jego spojrzenie stawało się mętne, kark przeszywały cienkie, ostre szpikulce.

– Ściska mi pan rękę – poskarżyła się Sue.

Zwolnił uścisk, którego nie był świadomy. Nie zdawał sobie też sprawy, że ktoś go goni. Ani nie słyszał histerycznego krzyku kobiety w letnim kapeluszu z szerokim rondem. Ryk concorde’a zagłuszał zgiełk lotniska. Samolot zasysał silnikami resztki świata, by stłamsić je w sobie. Zdusił też chrzęst szpikulców w jego mózgu. Poczuł szarpnięcie, ktoś chwycił go za ramię. Dopiero gdy się odwrócił, dojrzał kobietę. Otwierała usta, z których dobiegał ryk silników. Gwałtownie uniosła torebkę. W słońcu błysnęły srebrne okucia. Poczuł rozdzierający ból w skroniach, puścił rękę dziewczynki i upadł. Hałas nie pozwalał na żadne wyjaśnienia. Nieporadnie próbował wstać, ale od kobiety oddzieliła go nagle grupa uczennic z transparentem EF LANGUAGE SCHOOL – HASTINGS. Zbiegł po schodach łączących dach The Queen’s Building z halą. Schował się za trzecią kolumną. Wiedział, że musi uciekać. Zaraz zbiegną, żeby go szukać. Najwyraźniej mają mu coś za złe. Nie wie co, ale jest pewien, że zrobią mu krzywdę, jak tylko go dopadną. I że to wszystko już się kiedyś działo, lecz on nie wie, gdzie ani kiedy.

Stał niezdecydowany pod drzwiami Centrum Pomocy Medycznej Lotniska Heathrow na parterze The Queen’s Building, skąd nie widział galerii, z której uciekł, ani policjanta rozmawiającego z małą Sue, jej matką i świadkami. Najwyraźniej nie zgadzano się co do kierunku, w którym pobiegł siwy mężczyzna. Wskazywali różne strony. Policjant z notatnikiem w ręku niepewnie śledził sprzeczkę.

Zatrzęsło się niebo. Zadarł głowę. Concorde wzbił się nad Heathrow.

Sue ma rację.

Samolot to srebrny wilk, z jego długiego pyska cieknie piana.