Fragment
W imię Ziemi
Vergílio Ferreira
Przełożył Wojciech Charchalis
Kochana. Dzisiaj naszła mnie wielka ochota, żeby cię kochać. Pomyślałem, więc: napiszę do ciebie. Ale nie chcę kochać cię w czasie, w którym cię pamiętam. Chcę cię kochać wcześniej, znacznie wcześniej. Wtedy, kiedy wydarza się to, co wielkie. I nie pytaj mnie dlaczego. Nie wiem. To, co wielkie, zdarza się w wieczności, a miłość jest taka właśnie, powinnaś o tym wiedzieć. Kocha się tak, jak przeżywa się olśnienie, pewnie o tym słyszałaś. Albo otrzymuje się silne uderzenie w głowę. Przynajmniej tak było ze mną. Albo jak wtedy, kiedy zachodzi koniunkcja gwiazd w nieskończoności, pewnie jest to w książkach. Ale jeszcze bardziej prawdopodobne jest to, że ten czas może nigdy nie zaistnieć. Zastanowię się nad tym, może sam to zrozumiem. Zaczynam wspominać to, co się wydarzyło, i przypominam sobie tylko twoją silną obecność u mego boku. A potem koniec. Pewnie pomyślałaś, że masz dosyć, i wtedy się skończyło. Odeszłaś, nie wiem dokąd, i tam jesteś, kiedy ciebie wspominam. W rzeczywistości wszystko działo się znacznie wolniej. Ale wszystko się wydarzało w sposób przypadkowy, a teraz ponad tą przypadkowością jest wieczność – czy wyrażam się jasno? Kochana. W rzeczywistości miało miejsce nasze ziemskie spotkanie, a jego świadkami były dzieci, potem zaś twój brak zainteresowania tym, że to wszystko ma sens. Dobrze pamiętam, jak to wszystko się zaczęło. Albo jak zauważyłem ten początek, też sobie przypomnij. Poszliśmy wieczorem do kina, a kiedy wyszliśmy, ty powiedziałaś już czas na kolację. Powiedziałaś już czas, a ja wtedy stanąłem jak wryty i przyjrzałem ci się dokładnie, żeby zobaczyć, gdzie tkwi błąd.
- Ależ kochanie, zjedliśmy przed kinem.
Wtedy spojrzałaś na mnie niepewnie, nie wątpiąc w siebie, ale we mnie. I powiedziałaś, ty masz coś z głową. Rzeczywiście miałem? Ale pomyślałem, że mam, i nagle jasno pojąłem wszystko całym sobą, jak to zwykle przy nieszczęściach. I zamilkłem po tym, jak w pierwszym odruchu nie zamilczałem i nalegałem. Jeszcze nie zjedliśmy kolacji, co za pomysł, powiedziałaś jeszcze, po tym, jak ja zrozumiałem i przestałem nalegać. Teraz jednak już mnie to nie obchodzi. Ani twoja śmierć w planie lekko ukośnym. Ani kiedy, kiedy co? ani nic. Nie umiem tam cię kochać, taka jest sprawa. Bo kochać można tylko w doskonałości, potem miłość traci swoją nazwę i jest czymś innym. Powinnaś była umrzeć, kiedy cię poznałem, żebyś nie mogła umrzeć. Powinnaś była wtedy być wszystkim, żeby później nie było już nic. Wyczerpać możliwości, żebyś później już żadnych nie miała. Ale miałaś, i po wszystkim. Bogowie, jak wiesz, kochają tych, którzy młodo umierają, bo ich miarą jest absolut. Tak jest. To błąd, kochana, jesteśmy ludźmi i jesteśmy cząstkowi. W tym domu, gdzie powoli gniję, to dzieci mnie zamknęły. Co za głupota, to nie oni. Życie, dowolne gówno zamiast nich, w zasadzie guzik mnie to obchodzi. W tym domu jestem tylko ciałem, doskonale pamiętam, kiedy byliśmy oboje w jednym i mieliśmy stworzyć świat, co było naszym obowiązkiem. Wychodziliśmy na tańce, nie wiem, czy pamiętasz, była letnia noc. Spacerowaliśmy brzegiem rzeki i byliśmy ogromni. Chciałbym teraz dokładnie się dowiedzieć, czym byliśmy. Mieliśmy całą prawdę, bo niczego więcej nie chcieliśmy. I mieliśmy piękno, bo byliśmy zadowoleni, ale nie wiedzieliśmy dokładnie z czego. To była przesadna chwila, w której być może pojawił się Bóg. Była to jedna z tych chwil, w których wszystko się waha i jest nadmierne, i do przyjęcia jest tylko zabicie się. Nie było w nas dość człowieczeństwa, było możliwe do przyjęcia. Byliśmy niesamowicie blisko siebie, jak nigdy, i to było przerażające. Nie było w pobliżu nikogo, żeby dzielić się z nami. Przyszliśmy z zabawy, pewnie pamiętasz. Ja kochałem ciebie tak głupio zwierzęco. Była twoja uroda, nieco bezczelnie agresywna, być może roztropnie byłoby ją zniweczyć, żeby żaden bóg jej nie zapragnął. Być może rozsądnie byłoby ją zniszczyć, żeby nikt więcej jej nie zobaczył i żeby życie wróciło na swoje naturalne tory. Bardzo silnie o tym teraz myślę, kochana. Należałaś do istot żywych innej natury, o innej ontologii, tak mi się teraz wydaje. Czy jako diabeł mógłbym wzbić się na twój poziom ze swoim nieszczęściem bycia człowiekiem? Myślę to wszystko teraz z twoją esencją przefiltrowaną przez wszystkie przemijające przypadkowe śmieci. Chciałem ci powiedzieć, jak teraz czuję się nędzny i nieszczęśliwy w nikczemności swojej istoty. I nie patrz na mnie tymi swoimi ziemistymi oczyma, nie patrz. Śpij. Nie z tobą teraz rozmawiam, nie słuchaj. Jeszcze z tobą porozmawiam, spokojnie. I będziesz mieć swoją ziemską prawdę, teraz masz tylko moją, która prawdą nie jest. Bo ja mógłbym mieć z ciebie wszystko, kochana, ale było coś więcej, co nie było dla mnie. Ależ ty jesteś! powiesz mi – nie mów. Była gorąca noc, włóczyliśmy się nad brzegiem rzeki, nie mów. Był las za domami, doskonale pamiętam. I przyszedł anioł, bardzo szybko, pamiętam doskonale. I wziął nas za ręce i zabrał nas tam. Potem zostaliśmy sami i jakże ty się śmiałaś. Zaczekaj, to nie było dokładnie tak. Wtedy twoja obecność była prawie nie do wytrzymania i ja się bałem, bo jestem bardzo słaby przy mojej wrażliwej naturze.
Jak masz być sędzią reszty historii, skoro masz takie słabe nerwy?
Mam słabe nerwy, jestem histerykiem, tak jest. Kochana. Była twoja brutalna obecność i przerażenie twoim odejściem. Patrzę teraz na ciebie w pamięci legendzie i istnieje niemożliwe piękno, bo po to jest niemożliwe. Czasem, w ciszy, pośród szmeru listowia – czeka. Ja mówiłem ci zaczekaj i oboje słuchaliśmy, kiedy niczego się nie słucha – czego słuchaliśmy? Zastanowię się. Piosenkę, nie, nie. Głos rzeczy ziemskich. Załóżmy, że głos Boga, który jest najbardziej prawdopodobny, kiedy nie ma żadnego, nawet jego głosu. Przemawiał nam w twarz, czuliśmy oddech na twarzy. Czasem rozwiewałaś się w powietrzu a ja wrzeszczałem jak oszalały Mó-ni-ca! Potem wracałaś spokojnie i znowu byłaś śmiertelna. I znowu cię kochałem. Nie można kochać, kiedy się chce, powinnaś to wiedzieć, moja kochana, życia człowiek uczy się powoli. Ileż razy czułem twoją materialną obecność, a nic tam nie było. Drewniana obecność z drewnianym głosem, gdybym uderzył cię młotkiem. I twoje oburzenie, że jesteś śmiertelna, kiedy zapominałaś, że jesteś boska albo ja zapominałem, że taka jesteś. I później, ale teraz nie będę wyjaśniał. Potem była ta historia z GŁOSEM, co w jakiś sposób było śmieszne, ale później porozmawiamy. Była pewna chwila ogólnego skażenia i ty też zostałaś skażona. Nie mów, że nie. Byłaś. I w końcu nastąpiła twoja śmierć. Teraz jestem w domu spokojnej starości, tak go nazywają na tabliczce i w książce telefonicznej. Nie jest ze mną najgorzej. Bardzo wielu ludzi tu odpoczywa, ja nie. Ale wielu nie chce. Ubzdurali sobie, że żyją ze wszystkimi swoimi rzeczami dookoła, więc mówią im, że tak nie chcą. Niektóre staruszki płaczą, sama zobacz, to dopiero jest szaleństwo. Ale to kobiety, a kobiety, wybacz mi, raczej nie mają wstydu. Pewnie dlatego, że spóźniły się o kilka tysiącleci, teraz muszą przyspieszyć, żeby nadrobić opóźnienie. Nie za bardzo brakuje mi towarzystwa, mam twój piękny obraz, z czasów, kiedy byłaś piękna, nie brakuje. I to cholerne ciało, które do teraz nie istniało. Dzieci też chciały, żebym oddał cię do domu starców, ale nie pozwoliłem. Nigdy ci o tym nie mówiłem, ale tak było. Przede wszystkim Márcia, która zawsze była pierwsza do wyprzedzania przeznaczenia. Nie widzisz, że to bez sensu? mawiała.
- Nie będzie jej lepiej tam, gdzie o nią zadbają? Co ty albo mama zyskujecie, będąc w domu?
Nie pozwoliłem. A przecież było w tobie jeszcze tyle życia, żebym ja też mógł żyć. Bo życie, które kochamy to nie tylko to, które mamy, ale też i to, które sobie odłożyliśmy na późniejsze użytkowanie. Nawet teraz, sama zobacz. Kochanie ciebie jeszcze teraz, w trudnej pamięci. W głupiej pamięci, bez sensu. Bo nie chodzi w końcu o to, czym byłaś, byłoby dobrze, żebyś to zrozumiała. To, czym byłaś miało swojego właściciela, którym byłaś ty, a nawet ja czasem miałem do tego prawo. To, co wyłania się z pamięci, chyba było wcześniej, znacznie wcześniej. I tam nie należałaś do siebie ani do nikogo, tak jest. Nie, kochana, to nie skleroza. Odzyskać to niemożliwe z czasów, kiedy cię kochałem, a nie z czasów, kiedy miłość stała się możliwa. Bo kocha się niewyobrażalne, kochana, a nie to, co realne, co u diabła interesuje mnie teraz rzeczywistość? Rzeczywistość jest taka, że nie żyjesz, nawet nie potrafię myśleć o rzeczywistości. A gdybym mógł myśleć, miała tylko pestki i ja łamałem sobie na nich zębatki myśli. Myślę o rzeczywistości z wtedy i ona zaraz jest czymś innym – czym? Nie wiem. Rzeczywistość pozostająca po całej rzeczywistości i jest jedyną, która naprawdę istnieje. I wtedy od czasu do czasu powiewał leciutki wietrzyk, ty rozsypywałaś się tak po prostu, potem wracałaś i ja cię dotykałem. Od góry do dołu cię dotykałem. Twarz, piersi, krzywiznę twojego ciała, i byłaś doskonale wiarygodna. I w pewnej chwili cały wszechświat wyładował się we mnie i zawołałem twoje imię, i ziemia się zatrzęsła, a ty powiedziałaś jestem tutaj, ale nie było cię. Nigdy cię nie było.
II
A teraz od kilku miesięcy jestem tutaj, nie wiem, czy chcesz, żebym ci opowiedział. Był deszczowy dzień i kobieta powiedziała
- A więc rozpoczynamy w tym miejscu. To jest sala.
Kobieta była wysoka, powiedzmy odrobinę wyższa od ciebie. Prosta od góry do dołu, ubrana na ciemno. W kolorze przeznaczenia, pomyślałem, ubrana w kolorze przeznaczenia, i miało sens pomyślenie tego. Przyjrzałem się całej sukience, z pewnością nie czarnej, ale i tak miała związek z tym, co zapowiedziane, z fatalnością, z takimi rzeczami. I wyciągała ręce do przodu, surowo. Słabo jeszcze trzymałem się na kulach, w ogóle jeszcze słabo się trzymałem, muszę ci to lepiej wyjaśnić.
- To jest sala.
Nie było czasu, żeby się jej przyglądać, ale ja się jej przyjrzałem bardzo dokładnie i jakbym ją porządnie zobaczył. Nagle ona dotknęła mnie do głębi. Nie miałem czasu na zastanowienie, zostawiłem sobie obraz na później. Dookoła pod ścianami siedzieli ludzie – widzisz? powiedziała Márcia, towarzystwa ci nie zabraknie. Ludzie byli wszędzie dookoła, kobiety, niewielu mężczyzn. Natychmiastowi w moim spojrzeniu, nie wiem, czy dobrze ci to wyjaśnię, nagłe zjawy, a ja widziałem je. Siedzieli na niskich krzesłach, na wózkach inwalidzkich, wszyscy bardzo spokojni, zamknięci w sobie – o czym myślicie? zapytałem ich też do wewnątrz siebie. Być może tylko ja myślałem, że myślą – o czym myślicie? Kobieta w ciemnym ubraniu czekała przy drzwiach, żebym ja nie oglądał już więcej sali. Ale ja oglądałem, kochana. Nawet Márcia – nie podoba ci się? i ja kiwnąłem głową, mówiąc, że tak, ale nie wiedziałem co. Wszystko to byli ludzie, którzy znudzili się byciem ludźmi, żyli w strefie pośredniej koloru śmierci, ale na kredyt. I był jeszcze delikatny zapach, który czułem, zanim przeszedłem na drugą stronę, i już przestałem czuć. Opowiadam ci to wszystko po trochu, ale nie wiem, czy jeszcze potrafisz zrozumieć. Skupiłem się na swojej bezwiednej pamięci, że nie jestem stąd, więc wszystko, co jej przerywało rozmowę wewnętrzną, przestawało mnie dotyczyć. Ale nie potrafiłem patrzeć na wszystko po kolei, bo wszystko przychodziło do mnie za jednym razem. I nawet teraz, kiedy już mogę i już jestem ponadto, przypomina mi się, kiedy sobie przypominam to, co zobaczyłem na początku. My już wychodzimy z sali, a ja jeszcze widzę. Przygarbieni żółci pokrzywieni, zgrzybiały wygląd.
- No to zobaczymy pokój
Zgniłe szkielety, ale nie wzruszaj się za bardzo, czaszki śpieszące się, żeby być widoczne, nie poruszają się, są spokojne w swoim inwalidztwie, z kocami na kościach kolan, śmiertelne oczy w pomarszczonych skórach rzuconych na ziemię, która jest ziemią ich przeznaczenia, kochana, ma kolor trupi oliwy z kościelnych lampionów.
- A teraz pójdziemy zobaczyć pokój – powiedziała kobieta, bardzo posągowa.
Ale plączę się, później opowiem ci, jak było, plączę się jeszcze z opornością kul, wychodzę i mocno się wpatruję, aż będę dobrze widział, przystanek czaszek dookoła sali i smród ciał, śpieszących się, żeby zgnić w swojej prawdzie bez ograniczeń. Ciało. Jego niecierpliwie pragnąca się objawić potrzeba. Ale ono też nigdy nie istniało dla mnie, istniałem ja. I nadeszła chwila, żebym opowiedział ci o twoim ciele, kochana, kiedy też nie istniało, to znaczy, kiedy istniało, ale nie z tobą, z doskonałością ciebie, trzymającą je w garści. Potem opowiem. Na korytarzu, w sali obok, kiedy przechodziliśmy, jakiś mężczyzna leżał w łóżku, widziałem go przechodząc. Zobaczyłem go nagle, jak zawsze się widzi, kiedy rzeczywistość jest bardzo uderzająca, dlatego widziałem go nawet wtedy, gdy już go nie widziałem. Przechodziłem, zobaczyłem go przechodząc. To było leżące stare ciało. Blade, chude, stercząca w górę rzadka broda, przypominał mi zmarłego Pana. Na twarzy miał ruszt rurek, a obok, z metalowego stojaka spływała mu od pojemnika irygacyjnego gumowa rurka do ręki leżącej na łóżku. Nie miałem pomysłów, mam je teraz, żebyś ty też je miała, przychodzą sponad obrazu, który mi został. Ale słuchaj, nawet nie wiem, czy to myśli na jego temat, może to myśli o mnie samym. I wtedy kobieta wyjaśniła
- Cały ten korytarz, aż do końca, to pokoje. Po środku korytarza jest sekcja najstarszych. A w głębi, sekcja A, zewnętrznych, którzy przychodzą w zasadzie tylko po to, żeby jeść i spać. Obok, kuchnia, gabinet lekarski, i dalej z przodu sanitariaty, nie wiem, czy chcecie państwo zobaczyć.
A ja myślałem – ciało, myślę je dla ciebie, pamiętasz, że o tym rozmawialiśmy? ale jeśli nie rozmawialiśmy, mówię teraz, może teraz lepiej o tym pomyślisz. To okropne. Mónica, moja ukochana. Cała boża potęga skupiona w tym miejscu. Ja cię chrzczę w imię doskonałości – pamiętasz nas w rzece? Wielkie układy wszechświata, wielkie katedry myśli – trochę się zabawiam filozofowaniem, kuśtykając o kulach. I prowizoryczne definitywne kody, którymi pomogłem towarzyskości ludzi.
- Jak się czujesz jako sędzia? – zapytał mnie któregoś dnia André albo Teodoro, pewnie nie była to Márcia, bo miała całe życie w pozytywnych rękach.
I wysublimowanie sztuki i literatury. I dłuższy niepokój, z którego tworzy się religie – moje ciało. Wszystko tam jest. Worek nawozu, kochana, na początku na końcu i w trakcie. To coś, o czym rzadko się myśli, pozwól mi pomyśleć, kiedy kobieta mówi do nas nie wiem, czy chcecie państwo zobaczyć. Nie trzeba, mówi Márcia, później będziemy mieli czas. Padał deszcz. Słychać było uderzenie kropli wody o okna – bardzo rzadko człowiek się zastanawia. Historia człowieka i jego ogólnych idei i tak dalej, nie. Rzadko się jednak mówi, że to wszystko zostało wypracowane pracą żołądka i jelit, a nawet trochę niżej. Widziałem całego człowieka wyciągniętego na łóżku. Gnił. Pewnie śmierdział. Ale był istotą ludzką na swoim śmietniku, trochę tak jak ja z tą nogą uciętą ponad kolanem, ledwo się trzymając na tych cholernych kulach. I nagle twój obraz, pierwszy raz cię zobaczyłem na sali gimnastycznej – och, nie, teraz nie. I w końcu poszliśmy zobaczyć pokój. Znajdował się w rogu dwóch korytarzy i nie był przestronny. A do tego miał jeszcze niewysoką ściankę z kwadralitów. Kobieta powiedziała, chwilowo nie mamy innego.
Z tej strony jest gabinet lekarski.
Oczywiście, jest wielu chętnych – powiedziała Márcia.
Listy oczekiwania, czasem ponad rok, wyjaśniła kobieta, wyobraź sobie kochana, jakie ludzie mają potrzeby. Miała bardzo jasny głos i bardzo zimny, kobieta, pewnie przeszło przez nią wiele nieszczęść, które ją ostudziły.
- Z tej strony jest gabinet lekarski albo raczej oddział. Trzeba było wykorzystać przestrzeń.
Rzuciłem okiem na wykorzystaną przestrzeń. Kanapa może ze skaju, biurko krzesła przeszklona półka. A w środku błysk metalicznych refleksów szpitalnej nierdzewki, pokój był po drugiej stronie. W oknach jeszcze silniejszy zimowy deszcz. Mówię ci o tym, żebyś była tu ze mną, ale nie wzruszaj się za bardzo. Márcia rozglądała się dookoła, w górę, kalkulowała przestrzeń, macała materac. Obok stała szafa na ubrania, kobieta otworzyła ją, żebyśmy ocenili wnętrze, otworzyła szuflady na dole, ja podszedłem do okna. Problem nie był mój, jak mogłaś się zorientować, mój los był w rękach Marcii, która negocjowała z kobietą, ja tylko patrzyłem na deszcz na zewnątrz. I wtedy pomyślałem po raz drugi – ciało, ale nie pomyślę o nim teraz. Mam czas, żeby pomyśleć o nim później, będę mieszkał w jego świątyni, w jego królestwie, będę miał dużo czasu, żeby wymienić się niektórymi owocami przemyśleń. Teraz patrzę tylko na deszcz, który nie ustaje, słyszę przez jego szum negocjacje Marcii z kobietą. Od strony ulicy jest ryneczek, doskonale go widzę z góry. Namioty budy skupisko ludzi bardzo zajętych, zderzających się ze sobą, otwarte parasole przeszkadzają. Bagażówki wyładowują towary, skrzynki z warzywami, mężczyźni z workami jak kaptury na głowach. Żyli, to zabawne, nigdy nie zauważyli. Żyli. A ciało nie istniało, bo jak wiesz, im bardziej się żyje, tym mniej ono żyje, nie wiem, czy jesteś w stanie to zrozumieć, ale nie mogę ci też teraz wyjaśnić tego lepiej, bo Márcia chce mi coś powiedzieć.
Słuchaj – powiedziała. – Rozmawiałam z panią Felicidade i ona też uważa, że możesz tu zostać od razu.
Nie! – odpowiedziałem ja szybciej niż ja. – Najpierw muszę uporządkować sprawy, muszę iść.
Ale ty nie masz nic do porządkowania, sama się tym zajmę. Ubrania i co tam będziesz chciał, zajmę się wszystkim. Nie musisz moknąc na deszczu.
Pomyślałem wtedy z pokorą, że ona ma rację. Nie mam nic swojego – co ja jeszcze mam swojego? Mam tylko to wredne ciało, cholerne, było tam ze mną – ale jestem niewdzięczny i wulgarny. Świetnie mi służyło przez całe życie, z oddaniem, nie mogę się uskarżać. Teraz to jego kolej, nie mogę. Zachowywało się poprawnie, spełniło swoje zadanie i nawet brudy, do których miało prawo, usuwało dyskretnie i było gotowe do nowych obowiązków. Mónica, moja kochana, ty wiesz. Ale w tym przypadku przypomniałem sobie – kilka książek, już ci mogę kilka podać, to zdjęcie twojej matki, które stoi na biurku, ten rysunek, który stoi po stronie półki w korytarzu, Chrystusa z salonu, tę reprodukcję fresku z Pompejów z telewizora, później przypomnę sobie resztę. Acha, i przynieś magnetofon i kasety.
- Przyniosę wszystko. Zastanów się, czy coś jeszcze, przyniosę wszystko. Żeby tylko tu się zmieściło. Ale nie trzeba przynosić wszystkiego od razu.
Patrzyła na mnie z pośpiechem w oczach, pani Felicidade trochę z tyłu, też czekała – jak mogę się łudzić? Dobrze. Nic nie jest moje – jak mogę? ale nie mam czasu na skargi. Kochana, skarżyć się to mówić, że mamy prawa, których nie mamy – czego nie mam? Mam wszystko. Nic do mnie nie należy, mam. To najgłębsza filozofia życia, jak u diabła nauczenie się jej zajęło mi tyle czasu? Nic nie jest nasze, Mónica, ludziom tylko się tak wydaje. To głupia mania. Mieć żonę i dzieci i przyjaciół i wszystko, co trzyma nas w pionie jak te kule.
Wszystko przyniosę – powiedziała Márcia.
Dobrze – odpowiedziałem
niech nas znosi ta cholerna samotność. Siadam na łóżku, jestem tutaj. Niech nas znosi ta cholerna samotność, tak jest. Ale nikt nie znosi, to nasza sprawa, po prostu nie wiemy, dopiero kiedy nie ma innego wyjścia. Wszyscy ludzie i rzeczy, i idee, kochana, wstrząsają nami, odrywają się od nas, bo mamy lepkie ręce. Pójdę umyć ręce. Trudno utrzymać równowagę przez te kule. Kiedy ucięli mi nogę, ja się już obudziłem, przyszedł do mnie lekarz
No i jak się pan czuje?
Chciałbym zobaczyć swoją nogę, doktorze.
Przecież to niedorzeczne. Przyzna pan, że to absurdalna myśl.
Chciałbym.
Ależ pada. Słyszałem deszcz na szpitalnym łóżku, a ja intensywnie myślałem o tobie. Czułem całą nogę w swoim ciele i poruszałem palcami stóp, a nogi już tam nie było. Była tylko dusza nogi, noga absolutna. Ależ pada. Samochód Marcii to mini morris, nie łatwo mu będzie do domu, jeśli będzie powódź, a pewnie będzie. Może zadzwonią André i Teodoro. Może zadzwoni siostra, żeby się dowiedzieć, pomyślałem. Może nie zadzwonią, ty wiesz, oni zawsze byli bardzo zajęci sobą, trudno coś tam jeszcze wetknąć. Zresztą André pewnie już wyjechał zagranicę, nie ogarniam go pamięcią. Podchodzę do okna, żeby zrozumieć – co? Nie wiem. Zrozumieć swoje bycie tu i zyskać inne postrzeganie świata, coś w tym rodzaju. To dziwne, nie rozumiem go dobrze. Byłem tu już wiele razy, nie był taki, to znaczy świat. Ja się zmieniłem i on też się zmienił. Czasem, kochana, ty przestawiałaś meble, a ja dopiero po jakimś czasie to zauważałem. Bo odniesienia, jak wiesz, a jeśli nie wiesz, powiem ci teraz, odniesienia są zawsze potrójne, nigdy podwójne. Nie jesteśmy tylko my i coś innego, jest także to, odniesienie. Tak jak w mowie. Ale może trochę się zapętlam, daj spokój. Ludzie zaczynają myśleć, a jeśli wiele myślą, w końcu się zapętlają. Mónica. Nagle istniałaś tak bardzo. Jakże to było dobre. Ale istniałaś, zaraz, nie tylko w sumie w myślach, istniałaś w swoim imieniu, które wypowiedziałem w myślach. Pozwól mi to powiedzieć jeszcze raz. Mónica. Bo ono od razu jest tobą i to ono też z samego siebie. Ma dźwięk oboju, to ciekawe – pamiętasz tę płytę, co? Twoje imię. Głuchy pusty, nie wiem. Obój. To melancholijny instrument. Pewnie miał smutne dzieciństwo. Pewnie osierociła go matka i ojciec. Teraz jednak deszcz zelżał. Bagażówki zniknęły, na rynku pewnie skończył się handel. To wtedy ktoś zastukał do drzwi, a ja nie zdążyłem powiedzieć proszę, bo dwie służące weszły wcześniej. Ale za nimi stała pani Felicidade, jeszcze w barwach losu. I zaraz, ciągle trzymając za rękę surowość, powiedziała do mnie dziewczyny posprzątają pokój
- Dziewczyny przygotują pokój, a w tym czasie pan doktor się wykąpie
Wykąpie?
III
Wcale nie. Chwilowo nie. Muszę jeszcze z tobą przez chwilę posiedzieć, zanim ulegnę. Kąpiel. Już idę. Najpierw chcę pójść do ciebie – a dokąd mam iść, żeby cię spotkać? Jesteś w wielu miejscach, jesteś wielokrotna, jest ciebie w sumie cała grupa. Jesteś wieloma i wszystkie chcą przyjść teraz na spotkanie. Narzucę ci regułę, po jednej – która wypada teraz? Ja kocham cię każdą po kolei na wszystkie sposoby, aż na koniec zostaje jedyny sposób twojego ciała i wyżej, później, wspomnienie o nim i twoja wieczność. Któregoś dnia pomyślałem o tym, myślę o tym teraz bardzo mocno, jeśli mam być szczery. Myślę teraz, pozwól mi trochę pofilozofować, historia człowieka to historia jego związków z ciałem – jak uważasz? albo z rzeczami, co na jedno wychodzi. Najpierw ono jest doskonałe – niedobrze. Najpierw ono jest czymś dziwnym, cudacznym, człowiek zaczyna je odkrywać w osłupieniu część po części. Nogi, ręce, kupa – to ci dopiero. I siku oraz instrumentarium, które je produkuje. I odgłosy nie zawsze robione świadomie, ale absolutnie usprawiedliwione, jeśli kontekst się zgadza. Później jest ułożenie wszystkich jego elementów w harmonijną całość, jedne zmieniają się, inne rosną albo zmniejszają się, tak jest. Ciało. Nadchodzi chwila przejrzenia się w nim, kochana, pełni wewnętrznych pochwał. Człowiek pozdrawia je, jak się klepie po szyi konia i rusza na nim w życie. I wtedy, to zaskakujące, ono nie istnieje. Wtedy istnieje świat i my, żeby świat zaistniał. Pomiędzy nami i życiem jest bardzo czysta szyba, przejrzysta i to ciało jest życiem. Minie sporo czasu zanim ono pęknie i stworzy śmieci, żeby istnieć, ale tymczasem nie. Tymczasem jest tylko potrzeba i przejaw istnienia, jak bogowie czy kamienie, zanim pękną, żeby wyłożyć ulice. Tymczasem jest wieczność zegara bez wskazówek. Ale dość już filozofowania, czas pójść z tobą na salę gimnastyczną.
Ale ja nie wiedziałem, że z tobą pójdę, zanim cię zobaczyłem. Dopiero w długi czas potem, zrozumiałem, że z tobą pójdę, do dzisiaj piszę do ciebie. Zabrał mnie
- Zawsze pełno tam laleczek i ładnych nóżek
zabrał mnie Holofernes, kolega ze studiów. Wydaje mi się, że on nie miał tak na imię, nazywaliśmy go tak, musisz go pamiętać. Przypadkiem odwiedziłem go rok temu, mieszka w Linha, coś mu się tam stało z mózgiem. Nie mógł zachować pionu, pewnie już nie żyje, ale wtedy jeszcze żył. To facet wysoki, postawny.
- Laleczek tam nie brakuje – mawiał.
Ale już wiem, poczekaj, wiem, dlaczego nazywali go Holofernes. Chodził z Judytą, ale wcale nie była herod babą, przy nim była drobniutką dziewczyneczką. Stanowili przezabawną parę, on bardzo wysoki, pochylający się nad nią pod ciężarem miłości i wielkości, i zawsze bardzo miły, jak to zwykle u olbrzymów. I jak w przypadku wszystkich par tak nierównych, ludzie zaraz myśleli o ustaleniu równowagi, wzmacniając słabszą stronę, więc jakiś facet powiedział
- Kiedyś ona mu przyłoży.
Mieszka przy drodze do Cascais i kiedyś pojechałem go odwiedzić. Ej, João ej Holofernes - wstał, trzęsąc się, kiedy mnie zobaczył, podszedł do mnie
- Nie wstawaj! Nie wstawaj!
Podszedł do mnie, zataczając się i wyrżnął o podłogę. Leżał tak, rozciągnięty, nogi i ręce na obie strony, i mówił ej João. Żona, kobieta bardzo sucha, już bez emocji, których mogłaby użyć, bo z pewnością je wyczerpała, zawołała służącą, to była silna kobieta, pomogłem i chwyciliśmy go, i znowu posadziliśmy na fotelu. Ale teraz jesteśmy w sali gimnastycznej, może znowu go odwiedzimy, teraz będziemy ludźmi silnymi i wielkimi, i z przyszłości. Pozwól mi tylko być przyszłością, teraźniejszość niech czeka, bo jest wredna. Zresztą, któregoś razu w parku, czy ciebie tam nie było? on pojawił się z malutką Judytą i był jakiś facet, było trzech, był facet, który rzucał dowcipami w rodzaju – wsadź ją sobie do kieszeni, bo ją zgubisz albo – weź ją na ręce, albo – nie wykorzystuj dzieci, coś w tym rodzaju, bezpośrednio w odniesieniu do jego odmienności i niebezpośrednio wobec jego mięśni. Na to Holofernes, och Mónica. Było ich trzech, on odlepił się od dziewczyny i co za impreza. Porozrzucał tę trójkę po klombach parku, po czym spokojnie wrócił do spaceru z narzeczoną. Niedawno go odwiedziłem, mieszka w Linha. Zresztą już umarł. Tak przy okazji, umarł też Aníbal. Jak to nie znasz? Oczywiście, że znasz. Też się do ciebie zalecał. Taki dobrze zbudowany, niesamowicie silny, bardziej niż Holofernes. A ty wiesz, w młodości monetą obiegową jest siła. Oprócz siły miał jeszcze manię, że zostanie śpiewakiem operowym, męczył ludzi nieustannym wyciem. Jakiś czas temu miał coś z pęcherzem czy przyległościami, chodził po domu z podłączoną rurą i podłączony do rury, służąca chodziła za nim z workiem ze szczynami. Ale Holofernes. Zostaw go już, teraz chcę iść do ciebie. Weszliśmy do sali gimnastycznej, są to dwie wysokie sale, przestronne, dudni w nich echo jak na Olimpie pomyślałem. Może ja też zrozumiem mięśnie, nie za bardzo lubiłem, to były ćwiczenia facetów trochę dziewczęcych, ja wolałem piłkę nożną, w każdym razie Holofernes dźwigał ciężary w innej sali. I wtedy popatrzyłem przez chwilę. Była dziewczyna na niesymetrycznych drążkach, ty biegłaś po drugiej stronie sali, robiłaś salto mortale. Poczekaj, niech no dobrze się przyjrzę. Robisz kilka kroków, uderzasz rękami o ziemię i wybijasz się wysoko, w powietrzu się obracasz, ale zanim spadniesz na nogi, nieruchoma, widzę jak zatrzymujesz się w powietrzu. Elastyczne ciało, gibkie, patrzę na ciebie. Płyniesz lekko, Ziemia na ciebie nie działa. Widzę cię w przestrzeni, całe elastyczne ciało wygięte od stóp do czubków palców, a może nie, znowu zaczyna się skok, żeby lepiej zobaczyć. Może ciało niewyprostowane w powietrzu, ale skulone, zanim się rozwiniesz i spadniesz pewnie na nogi. Chciałem ci powiedzieć, jak to mnie zachwyciło, twoje mocne ciało, pozbawione rzeczy, wolne od swoich nikczemnych uwarunkowań, zrobione z niematerialnego blasku. Czy dobrze powiedziałem? Niematerialnego. Ile rzeczy w nim było, twoje kości, twoje wnętrzności, ale wszystko istniało lekko i ja widziałem tylko jego doskonałą formę w locie. Jest dokładna orbita, kiedy się mówi o ciałach niebieskich, a ty po niej podążałaś, z matematyczną precyzją, z jaką istnieje wszechświat. Potem powtórzyłaś ćwiczenie, przypuszczam, że dla „rozgrzewki”. Bo niesymetryczne drążki były wolne i ty do nich podeszłaś. Nie podobało mi się tak bardzo i powiem ci dlaczego. W każdym razie, najpierw był bieg, może do najwyższego drążka, otwarte nogi, żeby nie uderzyć w niższy. Potem było uderzenie nogami w niższy drążek, jakby płetwą. I w końcu całe ciało w jednym kawałku zawirowało wisząc na wyższym drążku i przez chwilę z nieruchomiało w powietrzu. Lekkie leciutkie. W górze. Potem znowu się zakręciło, jakiś bóg kręcił nim w powietrzu. Potem, jak małpa z konaru na konar, ciało zeszło na niższy drążek, wróciło znowu na wyższy. Potem całkowicie tam się kręciło, w twoje ćwiczenie przecisnęła się małpa, były otwarte nogi, rozrzucone przy zmianie drążka, ale i tak strasznie się podnieciłem. Zaklaskałem, moje oklaski odbiły się echem po przestrzeni Olimpu. To w sumie nie ja zaklaskałem, tylko mój sobowtór, nie potrafię ci wyjaśnić. Ręce były przede mną, a ja nie byłem w stanie ich pohamować. Bo mężczyzna, moja kochana, ma w sobie zawsze jeszcze drugiego mężczyznę i tylko w zboczeńcu obaj są tacy sami. Nie wiedziałem też dobrze, dlaczego to zrobiłem, teraz wiem. Oczywiście, była biegłość, doskonałość twojej realizacji, ale teraz wiem też, że były inne rzeczy. Chciałem ci powiedzieć, że po prostu było twoje ciało, ale to za mało. Było coś jeszcze – co takiego? Mónica, moja kochana. Było, niech pomyślę. Ach, możliwość mówienia o twoim ciele. Stracić poczucie rzeczywistości. Zaciągnąć wokół zasłonę, żeby nic, co dotyczy ciebie mi nie uciekło i zostać tylko z tobą. Czuję teraz w sobie kogoś pytającego, a co potem? co się wydarzyło? Skąd mam wiedzieć, co się wydarzyło? I guzik mnie to obchodzi. Chcę być z tobą w nicości wszystkiego, co się wydarzyło. Nasycić się twoją obecnością. I widzieć cię. I widzieć cię. Jakie ma znaczenie „co się dzieje”? Mam dosyć niespokojnych dzieci, które uspokajają się tylko, jak mają rozrywkę. Nic się nie wydarzyło, tymczasem nie chcę. Tymczasem jest tylko - i jak mam ci to powiedzieć nie wychodząc z norm zdrowego rozsądku? Jest tylko twoje ciało, lekkie powietrzne. Transmutacja twojej ziemskiej materii. Obecność intensywna i krucha, żeby było wszystko i jego niemożliwe. Mónica, moja ukochana. Jest tylko jeden język, żeby mówić o ciele poza anatomią, nawet jeśli miłość mówi, że to nie prawda. Ale jest inny i ja go znam, bo mam więcej wrażliwej wyobraźni. Przede wszystkim wiem to teraz, że esencja wszystkiego wymaga długotrwałej nauki. Esencja, to co pierwsze, to co prymarne. Bo ja wiem. To, co mówi o ucieczce i niemożliwości. O archetypie, który przynoszę z sobą, żeby się zgadzał i sam nie wiem jakim, żeby wiedzieć, czy się zgadza. To, co mówi o twojej całości zwartej, w której jest też wyobrażana przez ciebie rzecz, ale która przychodzi później, przede wszystkim w fałdzie mojego olśnienia. Byłaś silna przejrzysta, jak ja sam z młodzieńczej niepewności, która oznacza nie wiedzieć jeszcze i bać się. Każę ci zrobić jeszcze kilka obrotów na niesymetrycznych drążkach, co ty na to? Na najwyższym, kiedy zatrzymujesz się nieruchomo w powietrzu. Albo pójdę już do ciebie i powiem ci byłaś świetna, a ty odwrócisz się do mnie i zadasz sobie pytanie co to z typ? i odpowiesz coś szybko i nonszalancko, i będziesz dyszeć zalana potem. Ale to mi się nie podoba, wolę widzieć cię spokojną, wysuszoną i z uśmiechem. Pasuje mi to, żebyś się uśmiechała. Jest w mojej mocy zrobić cię doskonałą, nie stracę tej możliwości. Uśmiechać się. Masz białe, tryumfujące zęby i ten szczegół jest bardzo ważny dla tego, co chcę, żeby się wydarzyło. I nic nie mówimy, bo kiedy wiadomo, co się powinno powiedzieć, wtedy już nie warto. Przyjrzałem się, zatem lepiej twojej harmonii, którą nazwałbym gwiezdną. Bo uśmiech sprawiał, że reszta istniała, a nie przeciwnie, kiedy zdarzyło się, że byłaś bardziej ciałem. Później poszłaś do szatni, więc ja zrezygnowałem ze swojej gimnastyki i zacząłem na ciebie czekać. Musiałem poznać lepiej twoją twarz, bo kiedy widać resztę, twarz nie istnieje. Holofernes był w środku podnosząc i opuszczając ciężary, żeby udowodnić ludziom, a nawet bogom, że jest mocny, na wypadek, gdyby ktoś miał wątpliwości. Poszedłem zobaczyć go jakiś czas temu w jego domu w Linha – ej João, ej Holofernes, wstał, trzęsąc się, kiedy mnie zobaczył.
- A teraz, kiedy dziewczyny będą sprzątać pokój, pan doktor się wykąpie.
Już idę, już idę. Pani Felicidade czeka przy drzwiach, ubrana jak Parka. Są trzy Parki, jak wiesz, nie mam pojęcia, którą z nich będzie. Ale niech ona jeszcze zaczeka, tak wiele ciebie jeszcze mi zostało do oglądania. Wyszliśmy z sali – nie chcesz napić się kawy? tu w pobliżu, na Praça de República. Mam na imię Mónica powiedziałaś, a ja zaraz poczułem, że imię ci pasuje. Márcia przywiozła mi koncert na obój, ale twoje imię było bardziej obojem niż koncert. Byłaś smutna, ale dziwnie zdecydowana, pewnie za tobą i za życiem skrywał się powód twojej decyzji.
- A teraz pan doktor pójdzie się wykąpać.
Już idę, już idę.