schwob_logo

schwob

 
Wróć do książki

Fragment

Requiem niewinnych

Louis Calaferte

IV

Mój ojciec miał również swoje złudzenia, które przejawiały się długimi i systematycznie pojawiającymi się atakami, w czasie których mówił o tym, że trzeba wszystko zostawić, poczynając od tej parszywej dzielnicy nazywanej „strefą”, że trzeba od razu, nie zwlekając, zostawić to wszystko, i że trzeba znaleźć porządną pracę z niezłym wynagrodzeniem, w jakimś solidnym przedsiębiorstwie w mieście; i że nie wolno już będzie wypić nic a nic, i że zamieszka z całą rodziną w niedrogim mieszkaniu, gdzieś przy bulwarze, gdzieś niedaleko, że zerwie wszelkie kontakty ze znajomymi z getta, poszuka sobie innych przyjaciół na znacznie wyższym poziomie, i że będzie ciułał grosz do grosza, aby kupić dom na wsi, gdzie spędzalibyśmy każdą niedzielę, wakacje i święta, i że ubieralibyśmy się wreszcie w nowe rzeczy, a nie w te kupione u Lédernachta, że nauczylibyśmy się zachowywać kulturalnie w każdej sytuacji i że mówilibyśmy tak, jak inni, a nie bezustannie przeklinając. Tłumaczył dokładnie, od początku do końca, jak to sobie wyobrażał.

– No właśnie – mawiał ­– właśnie tak!… Życie w tej paskudnej dzielnicy, to była tylko chwilowa zapaść, albo, żeby jakoś może zgrabniej to ująć, po prostu gówniany czas, i to w każdym wymiarze. Sophie i moje dwa pędraki pójdą za mną. A co niby ryzykujemy? Nic! Nic albo nawet mniej niż nic. Ważne, żeby wykazać się przynajmniej raz silną wolą i wyrwać się z tego beznadziejnego miejsca. Potem wszystko już pójdzie dobrze. Sophie, ja i smarkacze pomykamy w stronę miasta. Przeszukujemy wszystkie chałupy w okolicy i musiałby chyba nastąpić koniec świata, żebyśmy nie znaleźli w końcu, tu czy tam, jakiegoś dachu nad głową, żeby się schronić. Na początek może być nawet jakiś strych. No bo co ryzykujemy? Nic, mniej niż nic. Ja szukam wtedy roboty. Nie chodzi o to, żebym się przechwalał, ale wszystko potrafię zrobić moimi paluszkami. Niestraszna mi żadna praca. A szefa znajdę wszędzie, gdzie tylko będę chciał. Bo takich robotnych jak ja, to nie znajdzie się wielu każdego dnia. Czy to jakaś mechanika, czy drewno, czy w metalu, wszystko potrafię zrobić. Wszystko! Wystarczy tylko popatrzeć na mnie przez dziesięć minut, od razu wiadomo z kim ma się do czynienia. No dobra. Więc znalazłem robotę. Taką na poważnie i co to sporo przynosi. No i to już jest pierwsza rzecz. Sophie może wtedy też trochę coś tam na boku sobie popracować, tyle ile będzie chciała, nie musi się już o nic niepokoić; żeby tylko coś niecoś przyniosła do domu i żeby miała tę swoją własną robótkę. To będzie na drobne przyjemności, ta forsa, którą zgarnie. W porządku. Bachory też trzeba będzie jakoś ustawić. Myślę o tym. Myślę i myślę… Lucien jest beznadziejny. Trudno się z tym nie zgodzić. Ale Lucien jest przecież moim dzieciakiem, chociaż zbyt kumaty to on nie jest, biedaczysko. Dlatego umieszczę go gdzieś, żeby się przyuczył do jakiego zawodu. W końcu gdzieś go przyjmą, choćby jako gońca; aż taki durny przecież nie jest. A ten drugi, to on taki bardziej do mnie jest podobny. To znaczy do tych z mojej strony. Bo u niego to tylko główka pracuje. Wypisz-wymaluj, jak zdarta ze mnie skóra, no tyle tylko, że za nic nie chce się zabrać do jakiejś roboty, podczas gdy ja, przepraszam bardzo! No więc jego to ja dam do szkoły. I każę go trzymać na krótkiej smyczy. Bo z niego łobuz i drań. Bo jak się jest za dobrym dla niego, to od razu wyobraża sobie, że wszystko mu wolno. I powiem komu tam będzie trzeba, i trzymać go będą za pysk i wtedy ten gnojek do czegoś dojdzie, dojdzie wreszcie do czegoś, to pewne, bo przecież ma to po mnie. No a ja, ech, gdyby tak mnie ktoś kiedyś nie popchnął na złą drogę!… No i wtedy mamy wreszcie trochę luzu, cała czwórka. Na koniec każdego miesiąca odkładamy trochę kasy z myślą o domku na wsi i jesteśmy jak paniska! Już widzę jak Sophie ubrana w nowe ciuchy paraduje ulicą, kręcąc tyłkiem, zupełnie jak jakaś wielka dama. Ma klasę, bez dwóch zdań. Już widzę ją, jak zadaje szyku! No i te moje dwa bachory w marynarskich berecikach „Neptun”, a ja w kamizelce i krawacie w groszki. Jak królowie. A co by to wszystko miało kosztować? Ano nic. Mniej niż nic. Wystarczy przestać pić, tak jak się tutaj pije, przestać bez przerwy chlać, gorzej jak zwierzęta; bo ja coś wam powiem: zwierzaki, kiedy nie chce im się pić, to nie piją. A my, o rany, co za dno! Popija się wciąż, jak tylko masz ochotę, to pijesz! To dopiero wstyd. A im więcej w siebie wlewasz, tym więcej potrzebujesz. No a wtedy, gdy pijesz, to co robią twoje bachory? Nabierają złych przyzwyczajeń, kiedy tak się szwendają bez opieki. Od razu schodzą na złą drogę! Właśnie tak! I to my jesteśmy temu winni! Bo dajemy im najgorszy możliwy przykład! Kiedy już będę sobie mieszkał spokojnie w mieście, jeden dzieciak w szkole, a drugi będzie się przyuczał, nic mi już nie będzie można zarzucić. Tak będzie – mawiał – tak właśnie będzie.

Trzeba było go posłuchać, jak opowiada tę swoją historię. Matka nie była w stanie wytrzymać tych wyskoków jego wybujałej wyobraźni, no bo ona sama wyobraźni nie miała. Wpadała w straszliwą złość i zarzucała mu wtedy, że bezmyślnie przepuścił podobno jakiś jej rzekomy posag (nigdy nie udało mi się wyjaśnić tej kwestii do końca), i że wciągnął ją w ten świat, i wyzywała go wtedy od alfonsów, nierobów, nieudaczników i mięczaków, a mój ojciec, wciąż z głową w chmurach, pozwalał jej się wykrzyczeć do woli.

[…]

Odgrywał niezadowolonego. Uciekał, oswabadzał się, żył ze swoją chimerą. Jakże kruche to było kłamstwo.

Skupiony tylko na sobie, słaby i żałosny, ten malutki i tchórzliwy człowieczek, budował na swój własny użytek bajkowy świat, w którym królował bez reszty. A świat ten ukazywał się jasno w jego głowie. Doszlifowywał go i dopieszczał wraz z upływem czasu. Wiedział, jakie są w nim pułapki, niebezpieczeństwa, radości, jakie są zagrożenia, przyjemności, i wiedział też, kiedy pojawiają się w tym świecie dobre, a kiedy złe dni. Dzieci, w swych małych główkach, także wymyślają przemyślnie poukładane społeczności.

Kiedy już nie mógł wytrzymać, wtedy w naszej „strefie” przedstawiał całej zgromadzonej wokół niego zachwyconej widowni, niezwykle skomplikowany labirynt i barokowy mechanizm jego pasjonującej przygody wewnętrznej. Gdy nie był już w stanie przeżuwać w samotności swojej historii, szukał u towarzyszy niedoli odrobiny nadziei, jakiegoś porywu albo choćby jakiegoś słowa, by móc uświęcić w ten sposób swoją wizję. Na krótko przed moim wyjazdem zrozumiałem przejmującą siłę jego marzenia. Tego właśnie dnia udało mu się najlepiej wyjaśnić istotę jego pomysłu, który – niczym artysta – przedstawił jako stworzony przez siebie świat. Nic w tym świecie nie brakowało. Znalazł się na etapie, na którym już nie można było wyraźnie oddzielić rzeczywistości od tego, co nieprawdopodobne. W miarę, jak o tym mówił, z mglistych oparów mózgu alkoholika, wyłaniało się jego królestwo. Słuchano go. A warto było, gdyż piękna to była powieść. Mężczyźni i kobiety stali wokół niego, a on tymczasem perorował. Patrząc na te wszystkie twarze, brudne, brodate albo pomalowane pod warstwą brudu, można było stwierdzić ze zdziwieniem, że każdy ze słuchaczy utożsamiał się z postacią, którą pragnął przedstawić mój ojciec. Jego słowa nie trafiały wcale w pustkę, bowiem przyjęty ton brzmiał jak najbardziej autentycznie. I dla każdego brzmiało to tak samo: każdy choć przez chwilę mógł dostrzec czym jest szczęście. Tylko moja matka nie włączała się w tę grę. Brakowało jej tak wyobraźni, jak i wrażliwości. Irytowała ją uwaga i nabożne skupienie, które wzbudzał u innych jej Adolf. Nie miała ochoty go słuchać. Mruczała po nosem jakieś złorzeczenia wariatki, oburzona tym bajdurzeniem, tak wielką niespójnością umysłu, zachowując w sercu długie lata nędzy i sponiewieranej kobiecości. Kiedy znowu widzę mojego ojca jako niepoprawnego marzyciela, kusi mnie, by być dlań nieco bardziej wyrozumiałym… Ale jest też i cała reszta.

Kiedy ten jego kryzys się kończył, znikając tak szybko jak się pojawił, wówczas upadek był brutalny, okrutny i nieznośny. Pędził wtedy do knajpy i pił bez umiaru przez cały dzień. Ja też miałem moje marzenie. Wszyscy mieli, każdy z nas miał jakieś marzenie. Każdy takie samo. Powszechne marzenie biednych ludzi, którzy próbują się wydobyć z chaosu.

Schborn i ja, gdy tylko byliśmy w stanie wymknąć się z tego mrowiska, od razu porzuciliśmy to miejsce. Nadszedł bowiem czas, kiedy taka egzystencja stała się dla nas nie do zniesienia, podczas gdy reszta mieszkańców nie robiła nic, by stamtąd uciec. Kilka lat później Schborn wrócił, aby raz jeszcze zanurzyć się w całe to wysypisko po to tylko, żeby wkrótce potem, rankiem w Boże Narodzenie, utopić się wskakując do rzeki. Poranek był lodowaty, biały i metaliczny. Był to poranek szczęśliwych dzieci, które stoją przez rozświetlonym drzewkiem. Taki więc wybrał sobie sposób, żeby się od tego odczepić.

Najmniej przeżarty gangreną z nas wszystkich był stary Lédernacht, który poza nielegalnym handlem narkotykami był całkiem, albo może prawie całkiem, bez zarzutu. Pamiętam to bardzo dobrze.

Pośrodku tego świata, gdzie teraz jesteście, syn Lédernachta, Debrer, Chapuizat, Meunier? W którym więzieniu, jakie nieznane i głębokie dręczą was rozterki, na którym zakręcie smutku jesteście? Szedłem waszym śladem, rok za rokiem, aż w końcu mój los, który nie jest wcale mniej pogmatwany niż wasz, zawiódł mnie gdzie indziej, pozostawiając w mojej pamięci tylko wasze imiona, twarze umorusane i okrutne sprzed piętnastu czy dwudziestu lat. Twarze biednych demonów. Nie zapomniałem. Ta sama trucizna płynie w moich żyłach i nie pozwala mi żyć tak, jak innym, ludziom uśmiechniętym i wolnym od trosk. Zawsze będziecie mogli do mnie podejść, gdziekolwiek bym był. Wyciągnę wtedy rękę i wysunę do przodu pierś by was przycisnąć do siebie. Jeśli mieć będę strawę, dam wam jeść, jeśli mieć będę pieniądze, dam wam je, a do tego, dam wam moją przyjaźń i oddam wam serce. I życie też, jeśli będziecie go potrzebować. Wiem dobrze skąd jestem. Nie wyrzekłem się mojej rasy. I wiem, że tam, życie podobne było do ziemi, czarne i brudne.

Przełożył Oskar Hedemann